wtorek, 10 maja 2016

Archiwum - część 1

Moje pomysły krążą najdziwniejszymi drogami, więc pierwszy wpis zaczyna się zdaniem "Kolejny odcinek z cyklu (...)". Pomimo pozornego braku w tym logiki jest to odcinek pierwszy, a potencjalne wcześniej opisane historie krążą jedynie w formie werbalnej, niezapisanej w znanym ludzkości języku. Zapis dat pozostawiłem w formie, jaką zapisał mi FB podczas eksportu danych z profilu. Doceńcie mój trud, bo wyłuskanie tego wszystkiego z masy mojego spamu to naprawdę niezłe wyzwanie. Zapraszam do lektury. :)



30 września 2013 o 21:01 UTC+02
Kolejny odcinek z cyklu "Perypetie biurowe, czyli życie na krawędzi". W sobotę dzięki uprzejmości RockOut Pub i zasobności naszych portfeli wraz z dwoma kolegami z pracy (nie istnieją, gdyż nie mają FB) mogliśmy skosztować piwa Trooper. Trunek całkiem zacny, choć z racji ceny pozostanie na razie ciekawostką, a nie zamiennikiem dla Specjala. :) Nastąpił pewien problem logistyczny - postanowiliśmy pozostawić sobie po butelce na pamiątkę. W planie było jednak dotarcie do Autsajdera, a tam z butelkami, nawet pustymi, by nas nie wpuścili. Jeden z obecnych powziął decyzję, by ruszyć jednak do domu i został powiernikiem naszego szkła. 
Historia miałaby tu swój koniec, wszyscy dobrze się bawili, gdyby nie epilog. Od dziś w pracy stacjonuję w innym pomieszczeniu niż do tej pory. W piątek wszystko ładnie przygotowałem i wysprzątałem. Dziś pozostało tylko przenieść kompa. Wchodzę rano do pokoju, zaraz za mną wkracza kierownik, żeby porozmawiać z moim sąsiadem. I w tym momencie mój wzrok pada na butelkę po piwie stojącą na środku mojego biurka. W życiu tak szybko nie ściągałem kurtki i nie rzucałem jej, by zakryć kompromitujące elementy wystroju. :)

13 grudnia 2013 o 08:18 UTC+01
Poranny autobus stoczniowy. Szyby zaparowane, wszyscy szarzy i smutni. Coś mnie tknęło i narysowałem na szybie uśmieszek :). Tak, żeby zrobiło się pozytywniej. Grawitacja zadziałała, skroplona para wodna spłynęła i z uśmiechu zrobiła się łezka. Smuteczek.

10 kwietnia 2014 o 22:34 UTC+02
Zrobiłem kolejny milowy krok na drodze do poznania całej wiedzy tego świata. W niedzielę, wracając z eksploracji gdyńskiej supertajnej bazy paliwowej Kriegsmarine (60letnie opary mazutu mają podobne działanie jak piwo w liczbie paru puszek) skasowałem bilet SKMkowy i umieściłem go w portfelu. Gdy znikąd pojawił się kontroler jako przykładny obywatel okazałem mu bilet pierwszy z wierzchu. Momentalnie prześwietlił go swym sokolim wzrokiem i stwierdził, że to bilet z Żabianki, po czym rozpoczął procedurę przedmandatową. Wyciągnąłem plik skasowanych biletów, do którego nieopatrznie wcisnąłem ten aktualny i powiedziałem, żeby poszukał, bo dla mnie te ich kody to czarna magia (jestem na tyle wiekowy, że pamiętam czasy, gdy kasowniki po ludzku wybijały godzinę i nazwę przystanku). Odnalazł właściwy. Natchnęło mnie to do zgłębienia szyfru jaki kasowniki wybijają na naszych biletach. Po analizie zachowanych biletów oraz tras mojego przemieszczania się w ostatnim czasie stwierdzam co następuje: Kasownik wybija coś takiego rokdzieńmiesiącgodzinaminutanrprzystankutajemniczydwucyfrowykod Tajemniczy dwucyfrowy kod mnie nie interesuje chwilowo, ale przystanki są numerowane od Gdańska Głównego (logiczne, w końcu to Stolica Kaszub :D), więc Żabianka-AWuEfieS to nr 08, a Gdynia Główna Osobowa to 15. Tym akcentem rozwiązałem kolejną zagadkę ludzkości. Może nikomu się nie przyda, ale pisząc to tutaj przynajmniej zapamiętam. ;]


25 maja 2014 o 21:54 UTC+02
W sobotę byłem na oficjalnym zlocie absolwentów mojego wydziału. Ponieważ praktycznie wszyscy znajomi tłumaczyli się pracą (heeeeloooł, w sobotę?) lub innymi planami (w to mogę uwierzyć), to okazało się, że byłem jednym z nielicznych, który jako datę ukończenia studiów nie wpisywał lat 70tych ubiegłego wieku. Dostojni starsi panowie (w większości) szybko opróżnili talerze z ciasteczek i dzbanki z soków. Zdążyłem złapać kilka darmowych książek od przemiłych dziewczyn, które dzielnie tłumaczyły niedosłyszącym staruszkom, że nie muszą płacić za darmowe publikacje. Pomijając epickie zdjęcia grupowe, których zrobiono miliardy i na pewno opublikują akurat te, gdzie ziewam, albo zamykam oczy, posłuchałem co ciekawego ma do powiedzenia prorektor (były dziekan OiO - pensja rektorska mu służy, bo objętościowo zajmuje więcej przestrzeni) i dziekan (notabene mój recenzent). Wykład o perspektywach rozwoju wydziału, jego historii, chwalenie się tym, że pierwszy raz od X lat mieli tylu kandydatów, że mogli zrobić dolną granicę wymaganych ocen (nie uwierzycie - ktoś nie dostał się na OiO) było całkiem ciekawe, ale rozwalił mnie następny etap. Na ekranie wyświetlano zdjęcia wykładowców, którzy przeszli do krainy wiecznych wykładów, wraz z latami ich śmierci, a ludzie z sali głośno podawali/zgadywali kto jest na danej fotce. Mieli z tego strasznie dużo frajdy, a ja miałem ogromną ochotę zakrzyknąć w pewnym momencie "Bingoooo!". Odpuściłem sobie jednak, bo trzeba być realistą - któryś z graczy może być moim potencjalnym pracodawcą. Podsumowując - kluczowe wnioski są dwa. 1. Mój fart nie ma granic, a książka o historii wydziału wraz z listami absolwentów kończy się rok przed tym, gdy się dyplomowałem. Prawdopodobnie wstydzą się mnie, ale nikt nie chce się do tego przyznać wprost. 2. Na następny zlot absolwentów stawię się za jakieś 20 lat, kiedy będę już dystyngowanym dżentelmenem w średnim wieku, którego bawi zgadywanie kto umarł, a kto nie żyje.

1 czerwca 2014 o 23:09 UTC+02
Kolejny weekend za mną. Zaczął się słabo, bo w piątek zamiast wyjść z pracy szybciej (żeby odebrać chociaż trochę nadgodzin, które przepracowałem) siedziałem do 18tej, bo Polski Rejestr Statków (nie pozdrawiam) uparł się, że węzłówki (dla laików - takie małe metalowe trójkąciki trzymające konstrukcję w kupie) były 5mm za krótkie i trzeba je wydłużyć - oczywiści Pani Inspektor nie raczyła poinformować o tym wcześniej (a mogła), tylko na 3 sztukach kompletów dokumentacji (po 7 arkuszy formatu A1) skreśliła (ręcznie, bo edytory pdf, czy inny autocad jest dla amatorów) wartość 150mm i zapisała 155. Oczywiście mój fart jest nieziemski, jak zawsze i ploter po wydrukowaniu 6 arkuszy i 95% siódmego (zabrakło z 3cm) wypluł komunikat, że nie ma papieru i zaczyna weekend. No ale nic to - po szybkim poznaniu funkcji kolejkowania wydruków drugiego plotera (opcja "move to top" jest sponsorem tego weekendu) udało mi się dostać wydruk. Ze spokojnym sumieniem ruszyłem na juwenaliowy koncert Kultu. Nienawistne spojrzenia studentów UG, gdy przez telefon pytałem się znajomych gdzie siedzą i czy trafię tam idąc obok Wydziału Astrologii zrekompensowałem sobie wpływając na podwyższenie poziomu bezrobocia w kraju. Przy stoisku z piwem kolesiowi wypadła legitymacja, czego nie zauważył, więc go o tym poinformowałem po tym, gdy ją 3 razy zdeptał i raz oblał - coś czuję, że nie będzie jastrzębiem rozmów kwalifikacyjnych. Sam koncert zły nie był, ale dla mnie Kazik odbębnił pańszczyznę - ale to opinia spowodowana tym, że już wybredny się zrobiłem po genialnym kontakcie wykonawców (Jelonek, Kabanos, Sabaton) z widownią. Sobota/niedziela upłynęła na nocnym marszu na orientację "Z kompasem" w Łebie. Nazwą zespołu ("Jeszcze jedna wydma") wykrakałem moją częstą opinię wygłaszaną podczas tego rajdu. Często było to poprzedzane pewnym słowem na K (i nie był to "koncert"), bo te zakichane kupy piasku są tam w ilościach niezmierzalnych. A punkt kontrolny ZAWSZE był za tą następną wydmą... 7. miejsce i przejście trasy 21km (mierzone po liniach prostych między punktami - zrobiliśmy więcej bo szukania i błądzenia trochę było) w 6,5h po piachu i bagnach Mierzei Sarbskiej uważam za sukces. Z ciekawostek marszowych warto nadmienić frustrację podczas szukania 3. punktu kontrolnego - zmarnowaliśmy tam godzinę bo zlokalizowane skrzyżowanie okazało się nie tym, o którym myśleliśmy - byliśmy jednak tak przekonujący rozmawiając z innymi grupami, że w pewnym momencie w jakieś 20 osób tyralierą szliśmy przez 1/4 szerokości mierzei i szukaliśmy punktu 500m od właściwego miejsca. Nie ma to jak charyzma. Kończąc opowieść pozdrawiam Krzyśka, z którym chodziliśmy 3/4 marszu. Nie ma to jak poznać kogoś jako sylwetkę człowieka ze światełkiem czołówki przedzierającego się przez wydmy, żeby po pożegnaniu dowiedzieć się, że maszerowało się z uczestnikiem MasterChefa. Świat jest mały. :)

23 lipca 2014 o 22:15 UTC+02
Jechałem sobie dziś klasycznym, wysokopodłogowym Konstalem 105Na. Wysiadając na Miszewskiego zauważyłem, że kobita siłuje się z wózkiem, schodami, przyciskiem otwierającym drzwi, itd. No to pytam, czy jej nie pomóc i po akceptacji znoszę wózek. Babka dziękuje i w te pędy kieruje się na dziób składu, gdzie było przejście przez tory. Władze zadecydowały o zainstalowaniu systemu Tristar (który notabene powoduje moją niezmierzoną frustrację, gdy przed przejściem stoi multum osób, na jezdni stoi multum aut i wszyscy mają czerwone - bo to przecież logiczne, że na uczęszczanych przejściach przez główną ulicę Trójmiasta zielone uruchamia się dopiero po naciśnięciu przycisku...) przez co światła dla pieszych są już tam tylko przy jezdniach (a nie przy torowisku jak do niedawna - inna sprawa, że te sygnalizatory są nagminnie ignorowane przez pieszych). No i zagubiona mamuśka (bez słuchawek, komórki przy uchu, itp) władowała się prosto pod ruszający tramwaj bez jakiegokolwiek spojrzenia lewo/prawo. Debili nie sieją, a kandydatów do nagrody Darwina jest masa, ale tu poszkodowanym byłby dzieciak w wózku, a nie idiotka stanowiąca napęd tego zestawu pchanego. Motorniczy nadzwonił się niemiłosiernie, puścił wiązankę, której nie powstydziła by się Gazeta Wyborcza na pogrzebie Jaruzelskiego i pojechał dalej w swoją trasę. A idiotka jak gdyby nigdy nic prowadziła sobie wózek dalej nieświadomie (albo celowo ignorując) wszystko wokół. Miałem poważne wątpliwości, czy wyhamuje przed jezdnią Grunwaldzkiej... Wniosek z tej historii jest prosty. Dobrymi chęciami jest piekło wybrukowane. Mogłem jej nie pomagać. Wtedy pojechałaby dalej i wysiadłaby na następnym przystanku (Jaśkowa Dolina), a tam przejście przez tory jest za ruszającym składem, a nie przed. Od dziś mam w nosie pomaganie innym - dla ich własnego dobra i zdrowotności oczywiście.

19 sierpnia 2014 o 19:53 UTC+02
Ostatnio były fanki Backstreet Boys piszczące mi pod oknem. Tym razem po niezwyczajnym kursie stoczbusem (niezwyczajnym, bo po pracowych dyskusjach o wojnie ukraińsko-rosyjskiej w busie, gdy połowa pasażerów rozmawiała cyrylicą, poważnie zacząłem się zastanawiać, czy przypadkiem w ciągu ostatnich 8h nie nastąpiła inwazja ze wschodu, a ja nic o tym nie wiem) skierowałem swe kroki na tradycyjny przystanek pod nazwą Twarda (lepszej nazwy na miejscówkę dla ludzi pracy pijących na szybko Specjala przed/po zmianie bym nie wymyślił). Pod wiatą dziwnym trafem znajdowała się liczna grupa dziewcząt płci pięknej, które bardzo zachwycały się możliwością zobaczenia swojego idola. Nie powiem, podniosło to moją samoocenę, w końcu czekały ewidentnie na mojej trasie, tylko nie do końca wiem skąd im przyszło do głowy, że mógłbym nazywać się Dżastin. Ale wniosek jest jeden - muszę założyć Boys band <czyt. Bołejs bjend> [ang. szajka chłopięca]. Nazwę już mam - "JustMe". I planuję zacząć od coverowego wykonania utworu pt "Bonkers". Bo w końcu to Twarda, więc bez pierdolnięcia się nie obędzie.

4 września 2014 o 23:10 UTC+02
XXI wiek dotarł do mojej klatki schodowej. Spółdzielnia zdecydowała się na przeprowadzenie pilotażowego testu nowego oświetlenia. Teraz podróżując do domu na 8. piętrze mijam 6 lamp (nie licząc tej windowej), które magicznym czujnikiem wykrywają mój zamiar zbliżania się do nich i płynnie wzmacniają siłę emitowanego światła. Efekt robi niezłe wrażenie i na razie planuję bawić się w wykrywanie martwych pól oraz czasu reakcji, aby choć przez moment poczuć się niczym Sam Fisher z pierwszych Splinter Cellów (oczywiście pominę robienie szpagatu w wąskich korytarzach, szkoda mi spodni). W ogóle mam wrażenie, że cały ten manewr ze stopniowo włączającymi się światłami ma na celu przestraszenie np. ludzi niepłacących czynszu. Ale nie widzę w tym sensu, bo w końcu im jest niestraszna nasza trzeszcząca winda zaprojektowana najprawdopodobniej przez rówieśników inżynierów z Petrobudowy (nie tych Kultu, tych wcześniejszych o których śpiewał Staszek Staszewski). Mam wrażenie, że nawet inspektorzy Urzędu Dozoru Technicznego boją się wsiadać do tego wehikułu - ostatnia naklejka z logiem UDT ma napis "Następna kontrola sprawności dźwigu osobowego odbędzie się w listopadzie 2010". Ale to nic dla absolwenta OiO PG. Wydział ten posiada jak każdemu wiadomo cztery windy, każda z czujnikiem nacisku na środku, aby ograniczyć liczbę jadących losowo dobranych z ludzi, którzy nie dostali się na różnorakie trójmiejskie uczelnie, więc poszli tam, gdzie były wolne miejsca (przez niektórych szumnie zwanych studentami oceanotechniki). Z roku na rok kolejne roczniki przekazywały sobie tajemną wiedzę mówiącą o tym, że winda ruszy, gdy wszyscy staną pod ścianami. Jeżeli to nie pomagało, to następowała próba synchronicznego podskoku. Dopiero po fiasku tej metody ochotnicy wysiadali, a dźwig ruszał. Nie wiem czemu, ale zawsze frajdę sprawiało mi straszenie pierwszaków, że jak tak dalej będą skakać, to nieszczęście gotowe, bo parę razy już denko windy odpadło. Zwłaszcza, że historię uwiarygodniło zamontowanie barierki pod jedną ze ścian - zawsze przepychałem się, żeby się jej trzymać (tak profilaktycznie, jakby jednak to denko naprawdę odpadło). Dość jednak tych wspominek z pięknych czasów studiów. Teraz są mniej piękne czasy pracy. A do niej jeżdżę tramwajami. W swoim czasie władze zbiorkomu (ZTM albo ZKM, już nie pamiętam kto, ale to nieważne, 2 z 3 liter się zgadzają) obiecały, że żaden tramwaj obklejony reklamami nie stanie na gdańskich torach. Słowa dotrzymali, zmieniając jednak regulaminową definicję reklamy przez co nie podpadają pod to wielkoformatowe reklamy akcji organizowanych przez instytucje miejskie. W ostatnim czasie szumnie otwierano kosztujące kupę kasy Europejskie Centrum Solidarności (co samo w sobie ciśnie mi na usta jedynie elementy stoczniowego języka, które na pewno nie pojawią się w naszym Ostrowiowym słowniczku) co reklamowano m.in. obklejając jeden z poniemieckich tramwajów typu N8C. Wszystko pięknie, skład nadjeżdża na przystanek, drzwi idealnie otwierają się przede mną. Tylko mój wzrok zarejestrował niepokojący obraz - ogromny fragment plakatu to twarz Lecha Wałęsy, a drzwi wypadają mniej więcej jak usta. To było wcześnie rano (mała wskazówka była po lewej stronie tarczy zegara), więc bezmyślnie wsiadłem. Po 20 minutowej jeździe i rozmyślaniu nad najróżniejszymi tematami wysiadłem jednak innymi drzwiami - wolałem uniknąć sytuacji, gdy mojej przyszłej karierze zaszkodziłoby jakieś zdjęcie, gdy jestem jednym z elementów tego, co wydobywa się z ust byłego prezydenta.

11 września 2014 o 21:15 UTC+02
Zawsze myślałem, że te wszystkie netowe anegdotki to ludzie wymyślają. Ale ostatnio zdarzyło mi się coś wartego opowiedzenia, co pewnie kiedyś stanie się fragmentem mojego zbioru opowiadań pt "Znaczy projektant". :) Dzwonię do pani zatwierdzającej dokumentację (tej co nie rozróżniała lądowania śmigłowca od jego zawisu bez dotykania pokładu...). Powzmacniała mocowania żurawika łodziowego do konstrukcji nadburcia, więc zdecydowałem się zapytać z jakiej paki to zrobiła, bo mi to wygląda na niepotrzebne dodawanie stali. Wywiązała się dyskusja, podczas której padły słowa, które uświadomiły mnie, że błędy językowe nie są domeną jedynie internetu. - Pani K, czy mogłaby mi Pani powiedzieć z jakich powodów ten raptem 2tonowy żurawik chce Pani zamocować tak, jakby on miał podnosić cały statek? Przecież on ma raptem malutką łódź roboczą unieść. Tak z ciekawości pytam, bo na chłopski rozum to co było wystarczy. - Ale wie Pan, tam na środku to jego nic nie trzymie. - Jak to nic nie trzymie? (tu myślałem, że to jakieś przejęzyczenie, więc daję jej wybrnąć). - No nic nie trzymie. Tam niżej to trzymie trochę, ale wyżej to już w ogóle nie trzymie. - No jak to? Przecież trzymie sensownie, pospawane jest. - Nie, nie. Tam trzeba dodać to, to i to. Wtedy coś już trzymie. - Aha, no dobrze, dziękuje za wyjaśnienie. (cisnęło się na usta coś w stylu "Ja zaraz nie wytrzymie"). Inna sytuacja. Siedzę przy biurku, dzwoni telefon. Nadmienię, że w pokoju pracuję z 2 innymi osobami, a każdy ma na głowie inne projekty. Kątem ucha nieraz słyszę, że ktoś o czymś rozmawia, ale nie wsłuchuję się w to. Traf chciał, że byłem sam w pokoju, więc podnoszę słuchawkę. Dialog wyglądał mniej więcej tak: - Dzień dobry. Jestem kierownikiem budowy, dzwonił do mnie ktoś z tego numeru. - Dobry. Nie byłem to ja, ale pewnie to ktoś z sąsiadów. Przekażę, żeby oddzwonił, gdy wróci. O którą budowę chodzi? (stocznia robi kilka statków na raz, więc trzeba ustalić o co gościowi chodzi) - Jak to którą budowę? - No jak to którą? Muszę wiedzieć o którą budowę Panu chodzi. - To ile tych budów jest? - Nie wiem. Ale o który statek Panu chodzi? - Jaki statek? W tym momencie zapaliła mi się lampka ostrzegawcza, że coś jest nie tak. W przyspieszonym tempie odtworzyłem sobie co słyszałem wcześniej, dodałem dwa do dwóch i skojarzyłem, że sąsiad dzwonił gdzieś, gadał o działce i szukał kogoś od hydrauliki z uprawnieniami kierownika budowy. Sytuacja momentalnie rozjaśniła się. Rozmawiałem z kierownikiem budowy kibla na działce na Kaszubach...

21 października 2014 o 23:51 UTC+02
Weekend techniki minął. Tradycyjnie już stworzyłem fejsbukowe wydarzenia, żeby mi nikt nie powiedział, że "chciałem/-am iść, ale nie wiedziałem\-am". Odzew znikomy, frekwencja jeszcze mniejsza (przynajmniej ze strony znajomoludzi marudzących w stylu "zróbmy coś innego, wybierzmy się gdzieś, a nie ciągle tylko piwo" - no ale nie marudzę, jesienna chandra łapie każdego). Jako że techniki w życiu inżyniera nigdy dosyć w sobotę pojawiłem się pod Galerią Przymorze (bynajmniej nie w celach artystycznych), skąd autobus opłacony przez francuskie EDF zabierał chętnych do dzielnicy Młyniska. Francuzi tym razem nie dali ciała i wsiadłem do podstawionego busa (czując się przy tym jak Poilu wieziony nad Marnę paryską taksówką). Po dotarciu na miejsce i kilkukrotnym wpisaniu się na listy chętnych na zwiedzanie elektrociepłowni zostałem przeszkolony z zakresu wiedzy ogólnej o wspaniałości naszego drogiego dostawcy ciepła i prądu. Dodatkowo w czasie skróconego szkolenia BHP zostałem uświadomiony, że dzieci dzielą się na 3 kategorie: najmniejsze (takie co je można nosić 40 minut wycieczki na rękach), duże (takie co się nie zmieszczą w szczelinach między urządzeniami, przestrzeniach między barierkami, itp) i małe (tych na obiekt nie wpuszczali). Dopełniłem formalności, więc dostałem stopery (nówki sztuki), kamizelkę odblaskową i kask. Z racji tego, że byłem z ludźmi nieuświadomionymi pokazałem znajomym, że po założeniu kasku i wyregulowaniu wielkości pokrętłem należy pochylić się do przodu o 90 stopni i sprawdzić, czy nakrycie głowy nie spada. W tym momencie losowy Janusz z wąsem (taki naprawdę najbardziej typowy z typowych) widząc to zaśmiał się, ułożył dłoń, jakby trzymał butelkę 0,5l, odchylił się do tyłu o jakieś 25-30 stopni i powiedział, że oni tak sprawdzali kaski. Wyszło moje nieobeznanie w temacie. Oprowadzał nas Pan Roman, prawdziwy inżynier, który wiedział wszystko o wszystkim. Był tylko jeden problem. Niezapytany prawie się nie odzywał. Co chwila zatrzymywał się przy czymś, pytał, czy są jakieś pytania, po czym szliśmy dalej, bo nikt nie wiedział o co właściwie pytać. Oczywiście w pewnym momencie moja dziecinna ciekawskość zwyciężyła nad nieśmiałością i dowiedziałem się, że na hałdzie jest zapas węgla na jakieś 1,5 miesiąca działania zakładu, a nowy, czwarty komin (ten, co w nim zamontowali płuczkę do odsiarczania spalin) jest z tworzyw sztucznych, a nie betonowy jak pozostałe i dlatego cała konstrukcja wspornikowa wokół jest już na stałe. Poza tym w środku najwyższego komina są schody, więc nie trzeba popylać po zewnętrznych drabinkach na wysokość 230m. Ale to tak w ramach ciekawostek, jakby kogokolwiek poza mną interesowało. :) W pewnym momencie wchodziliśmy schodami koło wielkich młynów do mielenia węgla. Pan Roman przepraszał, że tam tak zapylone i powiedział, specyficznie zaciągając, że skoro "młyn wiele węgiel, to pył być musi". Odpowiedziałem, że jako stoczniowiec jestem przyzwyczajony do niesterylnych miejsc pracy. Nie skomentował, co mnie trochę zmartwiło. Najważniejszy punkt programu nastąpił, gdy staliśmy koło jakiejś maszyny, a Pan Roman otoczony wianuszkiem ludzi coś opowiadał. Na zewnątrz słyszały go osoby stojące max 0,5m od niego. Teraz wszyscy mieli stopery w uszach, maszyna obok pracowała intensywnie, a on mówił. Coś. Do tej pory wierzę, że było to coś ważnego. Mimo mojego narzekania wycieczka była fajna. Przynajmniej zobaczyłem skąd jest prąd, który teraz używam, żeby to pisać. A to, że musiałem się domyślać wszystkiego to już taka przypadłość inżyniera. :) Rozpisałem się, więc żeby nie przedłużać tego posta relację zakończę na dniu pierwszym. Jutro postaram się opisać wizytę w martwowiślanym tunelu następnego dnia. Było jeszcze ciekawiej. :)

2 listopada 2014 o 00:48 UTC+01
Obiecałem, że opiszę jeszcze wyprawę spacerową przez martwowiślany tunel, więc teraz z gigantycznym opóźnieniem zrobię to, żeby nie zawieść fanek (no dobra, fanów też). Możliwość przejścia tunelem w budowie była reklamowana w wielu miejscach, więc chętnych było znacznie więcej niż podczas zwiedzania elektrociepłowni. Dotarliśmy grupowo do punktu startu, jakim było niedawno zbudowane rondo na ul. Marynarki Polskiej (największe w Polsce), które jakiś rok wcześniej było świadkiem próby zamachu na mnie, gdy rozpędzony małolat w Skodzie władował się pod tramwaj, którym jechałem. Swoją drogą ciekawe wrażenie siedzieć na miejscu zaraz za motorniczym i obserwować jak tramwaj pcha przed sobą auto po torach przez jakieś 10m. Dobrze, że nikomu nic się nie stało. Organizatorzy wydarzenia postarali się i wyłączyli z ruchu część ronda, żeby ludzie oczekujący na wejście do czeluści tunelu nie zostali rozjeżdżani przez samochodziarzy. Podczas oczekiwania na wpuszczenie na teren budowy obserwowałem smutek w oczach ochroniarza, który dotychczas przez całą budowę dzielnie nie wpuszczał postronnych. Tym razem cały jego uporządkowany świat zawalił się, bo jego kanciapę mijały tłumy Gdańszczan. Mam nadzieję, że do tej pory pokonał ten szok. W pewnym momencie tłum ruszył. Poza typowymi rozmowami o niczym można było usłyszeć różne komentarze losowych ludzi. Oprócz "wpierod!" zapamiętałem zdanie "Jola, znalazłem nasze dziecko, nie musimy robić nowego po wyjściu po drugiej stronie". Po przejściu 100m zostaliśmy zatrzymani i zaczęło się ponowne oczekiwanie na wpuszczenie do środka. Tym razem niedaleko stał telebim i można było oglądać wyborcze agitki prezentujące historie powstania tunelu. Bardzo podkreślano, że inwestycja jest dziełem obecnie panującego prezydenta miasta. Zwiedzić można było tylko jedną nitkę tunelu. Przez moment bałem się, że przed wyjściem będzie trzeba odpowiedzieć kto jest najlepszym prezydentem i za złą odpowiedź można zostać zamkniętym w drugiej nitce tunelu. Na szczęście pytanie nie pojawiło się i mogę teraz zrelacjonować całą podróż. Znudzony tą kampanią wyborczą powiedziałem, że dzięki Budyniowi Polska staje się krajem z największą liczbą tuneli pod Wisłą. Losowy koleś obok odwrócił się do mnie i zaczął mnie uświadamiać, że to nie jest jedyny tunel i w Warszawie też budują za pomocą maszyny tbm. Najwyraźniej moje poczucie humoru nie trafia do każdego. :( W końcu ruszyliśmy. Mina inspektora BHP wskazywała przerażenie, gdy do tej pory pilnował, żeby każdy wchodzący budowlaniec posiadał kask. W tym momencie tunel zwiedzały tysiące osób bez tego nakrycia głowy. Ciekawe, czy ma przez to koszmary do tej pory. Wchodząc w czeluść tunelu moje ego rosło z każdą sekundą. Poczułem się jak fragment kulturowej i społecznej elity narodu, która musi przetrwać ukryta w gigantycznym bunkrze. Czar prysł, gdy zamiast luksusowych apartamentów moim oczom ukazały się Stogi z Przeróbką. Ale nie uprzedzajmy faktów. Tunel jest na etapie wykańczania, więc można było podziwiać jak to wszystko wygląda w różnych etapach. Po zbudowaniu dwóch nitek za pomogą wielkiego kreta TBM obecnie buduje się połączenia techniczne między oboma tunelami. Ponieważ o dziwo pod rzeką ziemia jest nasiąknięta wodą inżynierowie wymyślili genialny sposób - zamrażają glebę miedzy nitkami i przez takie zmrożone coś przebijają się metodami górniczymi. Genialne w swej prostocie. W nitce, którą poruszaliśmy się były rury z solanką, która miała chłodzić tą ziemię. Rury były z zewnątrz zmrożone, ale niestety nie znalazłem chętnych na polizanie tychże rur za żadną kwotę. Najwyraźniej spadłą siła nabywcza naszej waluty. Co 200m stały dwie osoby w kamizelkach odblaskowych. Jedna z nich to pracownik ochrony pilnujący, żeby nikomu się nic nie stało. Drugą był inżynier-budowlaniec tłumaczący tajniki mijanej konstrukcji. Włączył mi się tryb dzieciaka i każdego z nich pytałem, czy już idę pod rzeką. To był mój pierwszy raz, gdy mijałem królową polskich rzek od spodu i mogłem jej zajrzeć pod taflę, wiec wolałem wiedzieć kiedy będzie ten wiekopomny moment. W którymś momencie inni spacerujący zapytali zakamizelkowanego typa o coś technicznego wskazując na stojącą w pobliżu maszynerię. Po kącie rozwarcia zdziwienia oświatowego (określenie autorstwa jednego z wykładowców na OiO) sięgającego dna tunelu stwierdziłem, że osobą zapytaną był ochroniarz. Odburknął tylko, że "to wierci" i zbył ich. Nie wiem, czy będą mieli najlepszą opinię o uprzejmości obsługi tunelu. Dotarliśmy do najgłębszego punktu tunelu, wykonaliśmy słit focie dla potomności i ruszyliśmy ku światełku na drugim końcu. Po wyjściu oczom mym ukazał się niezorganizowany tłum ludzi, który próbował wrócić do cywilizacji autobusami ZTMu zorganizowanymi przez organizatorów. Nadzór ruchu dopiero po interwencji jakiegoś garniturowego kolesia zaczął ogarniać temat i podstawił naraz kilkanaście busów przez co tłum zamiast przepychać się naprzód tratując po drodze matki z dziećmi rozszedł się do poszczególnych wozów. Szkoda, że nie można było tak od razu - uniknęłoby się niepotrzebnej nerwówki. W trakcie jazdy w tradycyjnym w takich sytuacjach tłoku w pewnym momencie przy ostrzejszym hamowaniu usłyszałem jakieś dziecko stojące za mną, że "mamo, mamo, ten pan jest jak ruchoma ściana". W tym momencie poczułem się jak fragment Gwiazdy Śmierci. :) Podsumowując - wycieczka była super, kto nie był, ten niech żałuje, następnego razu (piechotą) raczej nie będzie. Mój zapis z endomondo jest unikatowy. :D Żeby wpis nie był totalnie monotematyczny - ostatnia historyjka z stoczbusa. W piątek przystanek na pętli Kliniczna był pełen. Później wyczytałem, że na Marynarki Polskiej nie było prądu i tramwaje zawracały na naszej pętli technicznej. Masa zdezorientowanych ludzi stała na przystanku i czekała. Właściwie nikt nie wiedział na co. W pierwszej chwili pomyślałem, że jakaś promocja w pobliskim Lidlu jest. Nadjechał stoczbus, ludzie zaczęli się pchać, stoczniowcy nie zmieścili się. W pewnym momencie padło pytanie do kierowcy kiedy on ruszy do tego Nowego Portu. On dzielnie tłumaczył, że nie tam jedzie. Sfrustrowani pasażerowie zaczęli wysiadać i nastąpiła wymiana na sfrustrowanych stoczniowców. Znalazł się jednak rodzynek myślący, że jego jednak zawiozą do tego Newportu. Po tym, jak minęliśmy most na Martwej Wiśle zaczął się panicznie rozglądać gdzie go w ogóle wiozą. Przy bramie nr 2 (która zgodnie z nazwą jest pierwszą, którą widać) przerażony zapytał kierowcę gdzie w ogóle jedzie. Miał szczęście, że ten bus ma tylko 3 przystanki. Z takim ogarnięciem równie dobrze mógłby wylądować w Tczewie. Morał jest więc prosty - zawsze patrzcie w co wsiadacie. A najlepiej pytajcie, czy aby na pewno to nie jedzie do stoczni. ;)

4 listopada 2014 o 22:42 UTC+01
Opiszę, póki pamiętam, bo później historyjka zagubi mi się gdzieś w czeluściach łepetyny. Po 9h pracy wychodzę sobie ze stoczni, podziwiam mrocznie oświetlone hale mieniące się w ciemnościach, obserwuję świetnie wyglądające, oświetlone zadokowane statki wyłaniające się z mgły i czekam na transport. Nadjeżdża stoczbus, zwyczajna niezwykła gromada pasażerów zajmuje miejsca i jedziemy. I pojawiają się historie - opowiadane z takim przejęciem, że muszą być autentyczne. Stoczniowcy to ludzie z poczuciem humoru nie ograniczającym się do śmiechu z tego, komu się Specjal wylał. Był sobie koleś noszący zawsze ze sobą ciężką torbę. Miał w niej gigantyczny bałagan, właściwie sam już nie wiedział co w niej nosi. Koledzy z wydziału zorganizowali się i uknuli intrygę. Wzięli kawał złomowej stali narzędziowej, docięli do odpowiedniego rozmiaru i zapakowali na dno torby tak, że nie było nic widać. Podobno przez miesiąc facet codziennie kursował do i z pracy z bonusowym ciężarem i nawet tego nie zauważył. Swoją drogą - ciekawe co na to ochrona, która przecież poluje na ludzi wynoszących ukradkiem złom. Albo gość miał niesamowite szczęście, albo ci groźni mundurowi wcale nie są tak skuteczni, a ich wykrywacz metalu, którym skanują plecaki jest naprawdę jakąś marną atrapą i żyję w nieświadomości przez 3 lata zastanawiając się zawsze, czy to coś nie zacznie pikać bez powodu (syndrom sklepowych bramek). Będzie trzeba sprawdzić. Kończąc zasłyszaną stoczbusową historyjkę zacytuję tylko koniec dialogu dwóch opowiadających to ludzi pracy - niezmiernie mnie to rozśmieszyło, ale to może być zbyt hermetyczne, żeby wywołać wesołość w szczurach lądowych. ;) - No i wiesz, władowaliśmy mu tą dociętą płytę na dno torby i tak miesiąc chodził, nawet nie zauważył w tym burdelu dodatkowego złomu. - No tak. Miał usztywnione dno.

26 listopada 2014 o 00:05 UTC+01
Kolejne dni zlatują nie wiadomo kiedy. Rano zimno i ciemno, po południu ciemno (zwłaszcza jak się posiedzi godzinkę dłużej w hucie) - od razu widać, że zaczął się sezon jesienno-zimowych smutów. Pojawiło się u mnie kilka syndromów pracoholizmu, co zaczyna mnie martwić. Właściwie to sam domowy pecet mi to sugeruje - skoro wśród sugerowanych najczęściej używanych programów Windows wywala mi klienta VPN i zdalny pulpit skonfigurowany na pracowego kompa. No i służbowy adres mailowy w zakładkach też niebezpiecznie często jest używany. Nie ma to jak balansować na krawędzi. Potrzebuję zająć umysł czymś innym, bo te statki mi tylko nerwów napsują. Może trainspotting? Właśnie odnośnie tego tematu. Przebywałem w piątek w pewnym oliwskim lokalu rozrywkowym, którego lokalizacja bliżej dworca kolejowego jest niemożliwa. Parę osób wpada do środka i mówią, że Pendolino przyjechał. Wychodzę na zewnątrz. Patrzę i faktycznie. Przy końcu peronu widać rufę pendoliniastego składu. Po peronie w stronę dziobu biegnie koleś z teczką. Wypite piwko w mojej głowie nie pomaga w analizowaniu sytuacji, ale zębatki powoli się kręcą. Pociąg stoi, człowiek biegnie - znaczy maszynista. Patrzę na ten nasz nowy cud techniki i myślę nad jakimś dobrym komentarzem. W pewnym momencie nadchodzi myśl płynnie przechodząca w okrzyk w stronę biegającego maszynisty: "Panie, pudło ci się nie wychyla!". Zignorował mnie. Myślę, że było mu wstyd. Albo nie docenił kunsztu tego humoru. Inna sprawa, że w tym samym miejscu już widziałem Pendolino. Jakoś pół roku temu przejechał sobie późnym wieczorem przez Oliwę. Nikt mi nie uwierzył, każdy uznał, że bredzę zmęczony po tygodniu pracy. Cały wieczór mnie to nurtowało. Rano wyczytałem, że w Gdańsku były targi bodajże Trako i mogłem zobaczyć naszego demona prędkości. Ciekaw jestem co będzie, jak go zobaczę trzeci raz. Reasumując dwa powyższe tematy - póki nie wymyślili Autocada w wersji mobilnej, to jestem bezpieczny i w tramwaju mogę zajmować się lekturą książek, a nie projektowaniem. Na razie ZTM i ZKM dba o moje zdrowie psychiczne. Oby mi nie doliczyli nic do biletu miesięcznego. Jak komunikacja, to aż żal nie przytoczyć kolejnej ze stoczbusowych historyjek. Czekam sobie spokojnie wczoraj na Klinicznej na dyliżans. Do jednej z osób na przystanku podchodzi ekipa typowych pracowników fizycznych. Nie mieli co prawda kołczanów prawilności, ale ich nogi ewidentnie tylko czekały, aby ułożyć się do słowiańskiego przykucu. Zapytali losową osobę o taki biały budynek z napisem Stocznia Północna. Już chciałem włączyć się do rozmowy, gdy w mej głowie zaświtała wątpliwość. Bo oni zaczęli coś mówić o rozbiórce, demontażu i remoncie generalnym. A ja chciałem ich pokierować do stoczniowego białego budynku biura przepustek. Myślę, że pani w środku bardzo by się zdziwiła, gdyby w trakcie jej pracy ktoś nagle zaczął rozbierać ściany. Niezawodne Trójmiasto.pl poinformowało mnie, że remont (połączony z rozbiórką jednego piętra) przejdzie dawny stoczniowy biurowiec przy ul. Marynarki Polskiej/Jana z Kolna. I on właśnie jest biały. Ale napisu "Stocznia Północna" nie ma na nim od lat. Więc panowie w dresach albo pochodzili z przeszłości, albo mają delikatne opóźnienie. Nie wiem co gorsze i zaczynam się bać, że skoro oni pytają losowych ludzi który budynek mają wyburzać, to co dopiero będzie jak trafią przypadkiem na Żabiankę... W ogóle ostatnio zacząłem się zastanawiać jak mogłoby potoczyć się moje życie, gdybym podejmował inne decyzje. Np jakbym poszedł na medycynę, to odkryłbym jakąś nową chorobę. Ktoś potem nazwałby ją moim imieniem. Znając moje szczęście to byłaby to jakaś forma opryszczki. Byłbym na ustach wszystkich. Pozostanę jednak przy swoim inżynierowaniu. Może i o mnie w mediach nie mówią, ale kto wie co przyniesie przyszłość. W TVNie wywiadu już udzielałem w końcu. Ale to temat na osobną opowieść.

6 grudnia 2014 o 21:09 UTC+01
Kolejny cel w życiu osiągnięty. Z setek dziwnych komentarzy ktoś wyciągnął jeden trafny, zrobił zrzut ekranu i wrzucił na mistrzowie.org, po czym inny ktoś umieścił to na głównej stronie. Gdyby nie pewne osoby z towarzystwa, które dyskretniej (Sylwia Grochala, Evul Evulasty) albo i mniej dyskretnie (Fifth Machiavelist) mnie o tym poinformowały to nie byłbym świadomy, że zostałem gwiazdą Internetu. Nie wiem, czy to, że od piątku nasilił mi się kaszel ma z tym jakiś związek, ale zdecydowanie czuję się inaczej niż wtedy, gdy byłem jedynie szarym internautą. W każdym razie dziękuję każdemu, kto głosował na mnie i rekomendował mój wpis Jury tamtejszej strony. Dziękuję również Matce Stoczni, bo gdyby nie ona to byłbym innym człowiekiem, który nie odreagowywałby stresów w pracy komentując bzdury na fejsbuczku. Dziękuję również samemu fejsbukowi, który niezgodnie z konwencją berneńską dysponuje moimi zdjęciami i treściami zamieszczanymi przeze mnie na tym portalu. Mam nadzieję, że potencjalnych pracodawców nie zrazi mój nieraz czarny humor. Jeżeli istnieją jeszcze ludzie, którzy nie widzieli mojego dzieła, to podam linka. Warto rzucić okiem, bo nigdy nie wiadomo, kiedy ktoś nie sformatuje Internetu. http://mistrzowie.org/618447/Garnek Schodząc z tematu życia w internecie. Ostatnio wyciągnąłem spod łóżka wagę i z pewną taką nieśmiałością umieściłem na niej swój ciężar. Wynik spowodował uśmiech na mojej twarzy. Stwierdziłem, że najwyraźniej baterie padły i trzeba wymienić, ale jakoś nie ciągnie mnie do tego. Kiedyś to zrobię, ale na razie jestem zadowolony z tego, co pokazuje się na wyświetlaczu. A waga pokazuje anglojęzyczne słówko "low". Mi pasuje. :)

7 grudnia 2014 o 18:56 UTC+01
Modelarstwem zajmuje się jakieś 3/4 swojego życia i wydawało mi się, że mało co mnie zaskoczy. Firmy modelarskie wręcz gustują w wytwarzaniu modeli pojazdów, które w rzeczywistości były jedynie prototypami, a wręcz nie zeszły z desek kreślarskich. W skali 1/72 jest tyle zestawów niemieckiej piechoty, że można by stworzyć dioramę przedstawiającą atak kilkuset chłopa i każda poza byłaby inna. A jednak zawsze miałem dziwne wrażenie, że czegoś brakuje. Gdzieś z tyłu głowy było takie odczucie, że jednak o czymś nie pomyśleli. Dziś moje życie odmieniło się. Odkryłem ten brak i już ze spokojnym sumieniem mogę zacząć nowy tydzień świadomy tego, że gdyby zachciało mi się stworzyć makietę Woodstocku to kluczowy element jest do kupienia. Szanowni czytelnicy, oto jest. Detalicznie odtworzony obiekt o znaczeniu strategicznym, bez którego obecności żadna impreza masowa nie może mieć miejsca. Oto jedyny i niepowtarzalny żywiczny podwójny zestaw do samodzielnego montażu Toi Toia w skali 1:72. http://www.mojehobby.pl/products/Portable-Toilet-TOI-TOI-2-pcs-Full-resin-kit-1-72.html



3 komentarze:

  1. Oooo. Dobre :) albo XD, albo :] co wolisz :-)
    udostępnię na G+ masz taką opcję, to znaczy, że jest przyzwolenie :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Proszę bardzo, na zdrowie. :)
      Blog powstał, żeby go ktoś czytał, więc udostępnianiu gdziekolwiek mogę tylko przyklasnąć. ;)

      Usuń
  2. :) To miło, że choć raz na jakiś czas podejmę słuszną decyzję :))))

    OdpowiedzUsuń