30
września 2013 o 21:01 UTC+02
Kolejny
odcinek z cyklu "Perypetie biurowe, czyli życie na krawędzi". W
sobotę dzięki uprzejmości RockOut Pub i zasobności naszych portfeli wraz z
dwoma kolegami z pracy (nie istnieją, gdyż nie mają FB) mogliśmy skosztować
piwa Trooper. Trunek całkiem zacny, choć z racji ceny pozostanie na razie
ciekawostką, a nie zamiennikiem dla Specjala. :) Nastąpił pewien problem
logistyczny - postanowiliśmy pozostawić sobie po butelce na pamiątkę. W planie
było jednak dotarcie do Autsajdera, a tam z butelkami, nawet pustymi, by nas
nie wpuścili. Jeden z obecnych powziął decyzję, by ruszyć jednak do domu i
został powiernikiem naszego szkła.
Historia miałaby tu swój koniec, wszyscy dobrze się bawili, gdyby nie epilog. Od dziś w pracy stacjonuję w innym pomieszczeniu niż do tej pory. W piątek wszystko ładnie przygotowałem i wysprzątałem. Dziś pozostało tylko przenieść kompa. Wchodzę rano do pokoju, zaraz za mną wkracza kierownik, żeby porozmawiać z moim sąsiadem. I w tym momencie mój wzrok pada na butelkę po piwie stojącą na środku mojego biurka. W życiu tak szybko nie ściągałem kurtki i nie rzucałem jej, by zakryć kompromitujące elementy wystroju. :)
Historia miałaby tu swój koniec, wszyscy dobrze się bawili, gdyby nie epilog. Od dziś w pracy stacjonuję w innym pomieszczeniu niż do tej pory. W piątek wszystko ładnie przygotowałem i wysprzątałem. Dziś pozostało tylko przenieść kompa. Wchodzę rano do pokoju, zaraz za mną wkracza kierownik, żeby porozmawiać z moim sąsiadem. I w tym momencie mój wzrok pada na butelkę po piwie stojącą na środku mojego biurka. W życiu tak szybko nie ściągałem kurtki i nie rzucałem jej, by zakryć kompromitujące elementy wystroju. :)
13
grudnia 2013 o 08:18 UTC+01
Poranny
autobus stoczniowy. Szyby zaparowane, wszyscy szarzy i smutni. Coś mnie tknęło
i narysowałem na szybie uśmieszek :). Tak, żeby zrobiło się pozytywniej. Grawitacja
zadziałała, skroplona para wodna spłynęła i z uśmiechu zrobiła się łezka.
Smuteczek.
10
kwietnia 2014 o 22:34 UTC+02
Zrobiłem
kolejny milowy krok na drodze do poznania całej wiedzy tego świata. W
niedzielę, wracając z eksploracji gdyńskiej supertajnej bazy paliwowej
Kriegsmarine (60letnie opary mazutu mają podobne działanie jak piwo w liczbie
paru puszek) skasowałem bilet SKMkowy i umieściłem go w portfelu. Gdy znikąd
pojawił się kontroler jako przykładny obywatel okazałem mu bilet pierwszy z
wierzchu. Momentalnie prześwietlił go swym sokolim wzrokiem i stwierdził, że to
bilet z Żabianki, po czym rozpoczął procedurę przedmandatową. Wyciągnąłem plik
skasowanych biletów, do którego nieopatrznie wcisnąłem ten aktualny i
powiedziałem, żeby poszukał, bo dla mnie te ich kody to czarna magia (jestem na
tyle wiekowy, że pamiętam czasy, gdy kasowniki po ludzku wybijały godzinę i
nazwę przystanku). Odnalazł właściwy. Natchnęło mnie to do zgłębienia szyfru
jaki kasowniki wybijają na naszych biletach. Po analizie zachowanych biletów
oraz tras mojego przemieszczania się w ostatnim czasie stwierdzam co następuje:
Kasownik wybija coś takiego
rokdzieńmiesiącgodzinaminutanrprzystankutajemniczydwucyfrowykod Tajemniczy
dwucyfrowy kod mnie nie interesuje chwilowo, ale przystanki są numerowane od
Gdańska Głównego (logiczne, w końcu to Stolica Kaszub :D), więc
Żabianka-AWuEfieS to nr 08, a Gdynia Główna Osobowa to 15. Tym akcentem
rozwiązałem kolejną zagadkę ludzkości. Może nikomu się nie przyda, ale pisząc
to tutaj przynajmniej zapamiętam. ;]
25
maja 2014 o 21:54 UTC+02
W
sobotę byłem na oficjalnym zlocie absolwentów mojego wydziału. Ponieważ
praktycznie wszyscy znajomi tłumaczyli się pracą (heeeeloooł, w sobotę?) lub
innymi planami (w to mogę uwierzyć), to okazało się, że byłem jednym z
nielicznych, który jako datę ukończenia studiów nie wpisywał lat 70tych
ubiegłego wieku. Dostojni starsi panowie (w większości) szybko opróżnili
talerze z ciasteczek i dzbanki z soków. Zdążyłem złapać kilka darmowych książek
od przemiłych dziewczyn, które dzielnie tłumaczyły niedosłyszącym staruszkom,
że nie muszą płacić za darmowe publikacje. Pomijając epickie zdjęcia grupowe,
których zrobiono miliardy i na pewno opublikują akurat te, gdzie ziewam, albo
zamykam oczy, posłuchałem co ciekawego ma do powiedzenia prorektor (były
dziekan OiO - pensja rektorska mu służy, bo objętościowo zajmuje więcej
przestrzeni) i dziekan (notabene mój recenzent). Wykład o perspektywach rozwoju
wydziału, jego historii, chwalenie się tym, że pierwszy raz od X lat mieli tylu
kandydatów, że mogli zrobić dolną granicę wymaganych ocen (nie uwierzycie -
ktoś nie dostał się na OiO) było całkiem ciekawe, ale rozwalił mnie następny
etap. Na ekranie wyświetlano zdjęcia wykładowców, którzy przeszli do krainy
wiecznych wykładów, wraz z latami ich śmierci, a ludzie z sali głośno
podawali/zgadywali kto jest na danej fotce. Mieli z tego strasznie dużo frajdy,
a ja miałem ogromną ochotę zakrzyknąć w pewnym momencie "Bingoooo!".
Odpuściłem sobie jednak, bo trzeba być realistą - któryś z graczy może być moim
potencjalnym pracodawcą. Podsumowując - kluczowe wnioski są dwa. 1. Mój fart
nie ma granic, a książka o historii wydziału wraz z listami absolwentów kończy się
rok przed tym, gdy się dyplomowałem. Prawdopodobnie wstydzą się mnie, ale nikt
nie chce się do tego przyznać wprost. 2. Na następny zlot absolwentów stawię
się za jakieś 20 lat, kiedy będę już dystyngowanym dżentelmenem w średnim
wieku, którego bawi zgadywanie kto umarł, a kto nie żyje.
1
czerwca 2014 o 23:09 UTC+02
Kolejny
weekend za mną. Zaczął się słabo, bo w piątek zamiast wyjść z pracy szybciej
(żeby odebrać chociaż trochę nadgodzin, które przepracowałem) siedziałem do
18tej, bo Polski Rejestr Statków (nie pozdrawiam) uparł się, że węzłówki (dla
laików - takie małe metalowe trójkąciki trzymające konstrukcję w kupie) były
5mm za krótkie i trzeba je wydłużyć - oczywiści Pani Inspektor nie raczyła
poinformować o tym wcześniej (a mogła), tylko na 3 sztukach kompletów
dokumentacji (po 7 arkuszy formatu A1) skreśliła (ręcznie, bo edytory pdf, czy
inny autocad jest dla amatorów) wartość 150mm i zapisała 155. Oczywiście mój
fart jest nieziemski, jak zawsze i ploter po wydrukowaniu 6 arkuszy i 95%
siódmego (zabrakło z 3cm) wypluł komunikat, że nie ma papieru i zaczyna
weekend. No ale nic to - po szybkim poznaniu funkcji kolejkowania wydruków
drugiego plotera (opcja "move to top" jest sponsorem tego weekendu)
udało mi się dostać wydruk. Ze spokojnym sumieniem ruszyłem na juwenaliowy
koncert Kultu. Nienawistne spojrzenia studentów UG, gdy przez telefon pytałem
się znajomych gdzie siedzą i czy trafię tam idąc obok Wydziału Astrologii
zrekompensowałem sobie wpływając na podwyższenie poziomu bezrobocia w kraju. Przy
stoisku z piwem kolesiowi wypadła legitymacja, czego nie zauważył, więc go o
tym poinformowałem po tym, gdy ją 3 razy zdeptał i raz oblał - coś czuję, że
nie będzie jastrzębiem rozmów kwalifikacyjnych. Sam koncert zły nie był, ale
dla mnie Kazik odbębnił pańszczyznę - ale to opinia spowodowana tym, że już
wybredny się zrobiłem po genialnym kontakcie wykonawców (Jelonek, Kabanos,
Sabaton) z widownią. Sobota/niedziela upłynęła na nocnym marszu na orientację
"Z kompasem" w Łebie. Nazwą zespołu ("Jeszcze jedna wydma")
wykrakałem moją częstą opinię wygłaszaną podczas tego rajdu. Często było to
poprzedzane pewnym słowem na K (i nie był to "koncert"), bo te
zakichane kupy piasku są tam w ilościach niezmierzalnych. A punkt kontrolny
ZAWSZE był za tą następną wydmą... 7. miejsce i przejście trasy 21km (mierzone
po liniach prostych między punktami - zrobiliśmy więcej bo szukania i błądzenia
trochę było) w 6,5h po piachu i bagnach Mierzei Sarbskiej uważam za sukces. Z
ciekawostek marszowych warto nadmienić frustrację podczas szukania 3. punktu
kontrolnego - zmarnowaliśmy tam godzinę bo zlokalizowane skrzyżowanie okazało
się nie tym, o którym myśleliśmy - byliśmy jednak tak przekonujący rozmawiając
z innymi grupami, że w pewnym momencie w jakieś 20 osób tyralierą szliśmy przez
1/4 szerokości mierzei i szukaliśmy punktu 500m od właściwego miejsca. Nie ma
to jak charyzma. Kończąc opowieść pozdrawiam Krzyśka, z którym chodziliśmy 3/4
marszu. Nie ma to jak poznać kogoś jako sylwetkę człowieka ze światełkiem
czołówki przedzierającego się przez wydmy, żeby po pożegnaniu dowiedzieć się,
że maszerowało się z uczestnikiem MasterChefa. Świat jest mały. :)
23
lipca 2014 o 22:15 UTC+02
Jechałem
sobie dziś klasycznym, wysokopodłogowym Konstalem 105Na. Wysiadając na
Miszewskiego zauważyłem, że kobita siłuje się z wózkiem, schodami, przyciskiem
otwierającym drzwi, itd. No to pytam, czy jej nie pomóc i po akceptacji znoszę
wózek. Babka dziękuje i w te pędy kieruje się na dziób składu, gdzie było
przejście przez tory. Władze zadecydowały o zainstalowaniu systemu Tristar
(który notabene powoduje moją niezmierzoną frustrację, gdy przed przejściem
stoi multum osób, na jezdni stoi multum aut i wszyscy mają czerwone - bo to
przecież logiczne, że na uczęszczanych przejściach przez główną ulicę Trójmiasta
zielone uruchamia się dopiero po naciśnięciu przycisku...) przez co światła dla
pieszych są już tam tylko przy jezdniach (a nie przy torowisku jak do niedawna
- inna sprawa, że te sygnalizatory są nagminnie ignorowane przez pieszych). No
i zagubiona mamuśka (bez słuchawek, komórki przy uchu, itp) władowała się
prosto pod ruszający tramwaj bez jakiegokolwiek spojrzenia lewo/prawo. Debili
nie sieją, a kandydatów do nagrody Darwina jest masa, ale tu poszkodowanym
byłby dzieciak w wózku, a nie idiotka stanowiąca napęd tego zestawu pchanego.
Motorniczy nadzwonił się niemiłosiernie, puścił wiązankę, której nie
powstydziła by się Gazeta Wyborcza na pogrzebie Jaruzelskiego i pojechał dalej
w swoją trasę. A idiotka jak gdyby nigdy nic prowadziła sobie wózek dalej
nieświadomie (albo celowo ignorując) wszystko wokół. Miałem poważne
wątpliwości, czy wyhamuje przed jezdnią Grunwaldzkiej... Wniosek z tej historii
jest prosty. Dobrymi chęciami jest piekło wybrukowane. Mogłem jej nie pomagać.
Wtedy pojechałaby dalej i wysiadłaby na następnym przystanku (Jaśkowa Dolina),
a tam przejście przez tory jest za ruszającym składem, a nie przed. Od dziś mam
w nosie pomaganie innym - dla ich własnego dobra i zdrowotności oczywiście.
19
sierpnia 2014 o 19:53 UTC+02
Ostatnio
były fanki Backstreet Boys piszczące mi pod oknem. Tym razem po niezwyczajnym
kursie stoczbusem (niezwyczajnym, bo po pracowych dyskusjach o wojnie
ukraińsko-rosyjskiej w busie, gdy połowa pasażerów rozmawiała cyrylicą,
poważnie zacząłem się zastanawiać, czy przypadkiem w ciągu ostatnich 8h nie
nastąpiła inwazja ze wschodu, a ja nic o tym nie wiem) skierowałem swe kroki na
tradycyjny przystanek pod nazwą Twarda (lepszej nazwy na miejscówkę dla ludzi
pracy pijących na szybko Specjala przed/po zmianie bym nie wymyślił). Pod wiatą
dziwnym trafem znajdowała się liczna grupa dziewcząt płci pięknej, które bardzo
zachwycały się możliwością zobaczenia swojego idola. Nie powiem, podniosło to
moją samoocenę, w końcu czekały ewidentnie na mojej trasie, tylko nie do końca
wiem skąd im przyszło do głowy, że mógłbym nazywać się Dżastin. Ale wniosek
jest jeden - muszę założyć Boys band <czyt. Bołejs bjend> [ang. szajka
chłopięca]. Nazwę już mam - "JustMe". I planuję zacząć od coverowego
wykonania utworu pt "Bonkers". Bo w końcu to Twarda, więc bez
pierdolnięcia się nie obędzie.
4
września 2014 o 23:10 UTC+02
XXI
wiek dotarł do mojej klatki schodowej. Spółdzielnia zdecydowała się na
przeprowadzenie pilotażowego testu nowego oświetlenia. Teraz podróżując do domu
na 8. piętrze mijam 6 lamp (nie licząc tej windowej), które magicznym
czujnikiem wykrywają mój zamiar zbliżania się do nich i płynnie wzmacniają siłę
emitowanego światła. Efekt robi niezłe wrażenie i na razie planuję bawić się w
wykrywanie martwych pól oraz czasu reakcji, aby choć przez moment poczuć się
niczym Sam Fisher z pierwszych Splinter Cellów (oczywiście pominę robienie
szpagatu w wąskich korytarzach, szkoda mi spodni). W ogóle mam wrażenie, że
cały ten manewr ze stopniowo włączającymi się światłami ma na celu przestraszenie
np. ludzi niepłacących czynszu. Ale nie widzę w tym sensu, bo w końcu im jest
niestraszna nasza trzeszcząca winda zaprojektowana najprawdopodobniej przez
rówieśników inżynierów z Petrobudowy (nie tych Kultu, tych wcześniejszych o
których śpiewał Staszek Staszewski). Mam wrażenie, że nawet inspektorzy Urzędu
Dozoru Technicznego boją się wsiadać do tego wehikułu - ostatnia naklejka z
logiem UDT ma napis "Następna kontrola sprawności dźwigu osobowego
odbędzie się w listopadzie 2010". Ale to nic dla absolwenta OiO PG.
Wydział ten posiada jak każdemu wiadomo cztery windy, każda z czujnikiem
nacisku na środku, aby ograniczyć liczbę jadących losowo dobranych z ludzi,
którzy nie dostali się na różnorakie trójmiejskie uczelnie, więc poszli tam,
gdzie były wolne miejsca (przez niektórych szumnie zwanych studentami
oceanotechniki). Z roku na rok kolejne roczniki przekazywały sobie tajemną
wiedzę mówiącą o tym, że winda ruszy, gdy wszyscy staną pod ścianami. Jeżeli to
nie pomagało, to następowała próba synchronicznego podskoku. Dopiero po fiasku
tej metody ochotnicy wysiadali, a dźwig ruszał. Nie wiem czemu, ale zawsze
frajdę sprawiało mi straszenie pierwszaków, że jak tak dalej będą skakać, to
nieszczęście gotowe, bo parę razy już denko windy odpadło. Zwłaszcza, że
historię uwiarygodniło zamontowanie barierki pod jedną ze ścian - zawsze
przepychałem się, żeby się jej trzymać (tak profilaktycznie, jakby jednak to
denko naprawdę odpadło). Dość jednak tych wspominek z pięknych czasów studiów.
Teraz są mniej piękne czasy pracy. A do niej jeżdżę tramwajami. W swoim czasie
władze zbiorkomu (ZTM albo ZKM, już nie pamiętam kto, ale to nieważne, 2 z 3
liter się zgadzają) obiecały, że żaden tramwaj obklejony reklamami nie stanie
na gdańskich torach. Słowa dotrzymali, zmieniając jednak regulaminową definicję
reklamy przez co nie podpadają pod to wielkoformatowe reklamy akcji
organizowanych przez instytucje miejskie. W ostatnim czasie szumnie otwierano
kosztujące kupę kasy Europejskie Centrum Solidarności (co samo w sobie ciśnie
mi na usta jedynie elementy stoczniowego języka, które na pewno nie pojawią się
w naszym Ostrowiowym słowniczku) co reklamowano m.in. obklejając jeden z
poniemieckich tramwajów typu N8C. Wszystko pięknie, skład nadjeżdża na
przystanek, drzwi idealnie otwierają się przede mną. Tylko mój wzrok
zarejestrował niepokojący obraz - ogromny fragment plakatu to twarz Lecha
Wałęsy, a drzwi wypadają mniej więcej jak usta. To było wcześnie rano (mała
wskazówka była po lewej stronie tarczy zegara), więc bezmyślnie wsiadłem. Po 20
minutowej jeździe i rozmyślaniu nad najróżniejszymi tematami wysiadłem jednak
innymi drzwiami - wolałem uniknąć sytuacji, gdy mojej przyszłej karierze
zaszkodziłoby jakieś zdjęcie, gdy jestem jednym z elementów tego, co wydobywa
się z ust byłego prezydenta.
11
września 2014 o 21:15 UTC+02
Zawsze
myślałem, że te wszystkie netowe anegdotki to ludzie wymyślają. Ale ostatnio
zdarzyło mi się coś wartego opowiedzenia, co pewnie kiedyś stanie się
fragmentem mojego zbioru opowiadań pt "Znaczy projektant". :) Dzwonię
do pani zatwierdzającej dokumentację (tej co nie rozróżniała lądowania
śmigłowca od jego zawisu bez dotykania pokładu...). Powzmacniała mocowania
żurawika łodziowego do konstrukcji nadburcia, więc zdecydowałem się zapytać z
jakiej paki to zrobiła, bo mi to wygląda na niepotrzebne dodawanie stali.
Wywiązała się dyskusja, podczas której padły słowa, które uświadomiły mnie, że
błędy językowe nie są domeną jedynie internetu. - Pani K, czy mogłaby mi Pani
powiedzieć z jakich powodów ten raptem 2tonowy żurawik chce Pani zamocować tak,
jakby on miał podnosić cały statek? Przecież on ma raptem malutką łódź roboczą
unieść. Tak z ciekawości pytam, bo na chłopski rozum to co było wystarczy. -
Ale wie Pan, tam na środku to jego nic nie trzymie. - Jak to nic nie trzymie?
(tu myślałem, że to jakieś przejęzyczenie, więc daję jej wybrnąć). - No nic nie
trzymie. Tam niżej to trzymie trochę, ale wyżej to już w ogóle nie trzymie. -
No jak to? Przecież trzymie sensownie, pospawane jest. - Nie, nie. Tam trzeba
dodać to, to i to. Wtedy coś już trzymie. - Aha, no dobrze, dziękuje za
wyjaśnienie. (cisnęło się na usta coś w stylu "Ja zaraz nie
wytrzymie"). Inna sytuacja. Siedzę przy biurku, dzwoni telefon. Nadmienię,
że w pokoju pracuję z 2 innymi osobami, a każdy ma na głowie inne projekty.
Kątem ucha nieraz słyszę, że ktoś o czymś rozmawia, ale nie wsłuchuję się w to.
Traf chciał, że byłem sam w pokoju, więc podnoszę słuchawkę. Dialog wyglądał
mniej więcej tak: - Dzień dobry. Jestem kierownikiem budowy, dzwonił do mnie
ktoś z tego numeru. - Dobry. Nie byłem to ja, ale pewnie to ktoś z sąsiadów.
Przekażę, żeby oddzwonił, gdy wróci. O którą budowę chodzi? (stocznia robi
kilka statków na raz, więc trzeba ustalić o co gościowi chodzi) - Jak to którą
budowę? - No jak to którą? Muszę wiedzieć o którą budowę Panu chodzi. - To ile
tych budów jest? - Nie wiem. Ale o który statek Panu chodzi? - Jaki statek? W
tym momencie zapaliła mi się lampka ostrzegawcza, że coś jest nie tak. W
przyspieszonym tempie odtworzyłem sobie co słyszałem wcześniej, dodałem dwa do
dwóch i skojarzyłem, że sąsiad dzwonił gdzieś, gadał o działce i szukał kogoś
od hydrauliki z uprawnieniami kierownika budowy. Sytuacja momentalnie
rozjaśniła się. Rozmawiałem z kierownikiem budowy kibla na działce na Kaszubach...
21
października 2014 o 23:51 UTC+02
Weekend
techniki minął. Tradycyjnie już stworzyłem fejsbukowe wydarzenia, żeby mi nikt
nie powiedział, że "chciałem/-am iść, ale nie wiedziałem\-am". Odzew
znikomy, frekwencja jeszcze mniejsza (przynajmniej ze strony znajomoludzi
marudzących w stylu "zróbmy coś innego, wybierzmy się gdzieś, a nie ciągle
tylko piwo" - no ale nie marudzę, jesienna chandra łapie każdego). Jako że
techniki w życiu inżyniera nigdy dosyć w sobotę pojawiłem się pod Galerią
Przymorze (bynajmniej nie w celach artystycznych), skąd autobus opłacony przez
francuskie EDF zabierał chętnych do dzielnicy Młyniska. Francuzi tym razem nie
dali ciała i wsiadłem do podstawionego busa (czując się przy tym jak Poilu
wieziony nad Marnę paryską taksówką). Po dotarciu na miejsce i kilkukrotnym
wpisaniu się na listy chętnych na zwiedzanie elektrociepłowni zostałem
przeszkolony z zakresu wiedzy ogólnej o wspaniałości naszego drogiego dostawcy ciepła
i prądu. Dodatkowo w czasie skróconego szkolenia BHP zostałem uświadomiony, że
dzieci dzielą się na 3 kategorie: najmniejsze (takie co je można nosić 40 minut
wycieczki na rękach), duże (takie co się nie zmieszczą w szczelinach między
urządzeniami, przestrzeniach między barierkami, itp) i małe (tych na obiekt nie
wpuszczali). Dopełniłem formalności, więc dostałem stopery (nówki sztuki),
kamizelkę odblaskową i kask. Z racji tego, że byłem z ludźmi nieuświadomionymi
pokazałem znajomym, że po założeniu kasku i wyregulowaniu wielkości pokrętłem
należy pochylić się do przodu o 90 stopni i sprawdzić, czy nakrycie głowy nie
spada. W tym momencie losowy Janusz z wąsem (taki naprawdę najbardziej typowy z
typowych) widząc to zaśmiał się, ułożył dłoń, jakby trzymał butelkę 0,5l,
odchylił się do tyłu o jakieś 25-30 stopni i powiedział, że oni tak sprawdzali
kaski. Wyszło moje nieobeznanie w temacie. Oprowadzał nas Pan Roman, prawdziwy
inżynier, który wiedział wszystko o wszystkim. Był tylko jeden problem.
Niezapytany prawie się nie odzywał. Co chwila zatrzymywał się przy czymś,
pytał, czy są jakieś pytania, po czym szliśmy dalej, bo nikt nie wiedział o co
właściwie pytać. Oczywiście w pewnym momencie moja dziecinna ciekawskość
zwyciężyła nad nieśmiałością i dowiedziałem się, że na hałdzie jest zapas węgla
na jakieś 1,5 miesiąca działania zakładu, a nowy, czwarty komin (ten, co w nim
zamontowali płuczkę do odsiarczania spalin) jest z tworzyw sztucznych, a nie
betonowy jak pozostałe i dlatego cała konstrukcja wspornikowa wokół jest już na
stałe. Poza tym w środku najwyższego komina są schody, więc nie trzeba popylać
po zewnętrznych drabinkach na wysokość 230m. Ale to tak w ramach ciekawostek,
jakby kogokolwiek poza mną interesowało. :) W pewnym momencie wchodziliśmy schodami
koło wielkich młynów do mielenia węgla. Pan Roman przepraszał, że tam tak
zapylone i powiedział, specyficznie zaciągając, że skoro "młyn wiele
węgiel, to pył być musi". Odpowiedziałem, że jako stoczniowiec jestem
przyzwyczajony do niesterylnych miejsc pracy. Nie skomentował, co mnie trochę
zmartwiło. Najważniejszy punkt programu nastąpił, gdy staliśmy koło jakiejś
maszyny, a Pan Roman otoczony wianuszkiem ludzi coś opowiadał. Na zewnątrz
słyszały go osoby stojące max 0,5m od niego. Teraz wszyscy mieli stopery w
uszach, maszyna obok pracowała intensywnie, a on mówił. Coś. Do tej pory
wierzę, że było to coś ważnego. Mimo mojego narzekania wycieczka była fajna.
Przynajmniej zobaczyłem skąd jest prąd, który teraz używam, żeby to pisać. A
to, że musiałem się domyślać wszystkiego to już taka przypadłość inżyniera. :)
Rozpisałem się, więc żeby nie przedłużać tego posta relację zakończę na dniu
pierwszym. Jutro postaram się opisać wizytę w martwowiślanym tunelu następnego
dnia. Było jeszcze ciekawiej. :)
2 listopada 2014 o 00:48
UTC+01
Obiecałem,
że opiszę jeszcze wyprawę spacerową przez martwowiślany tunel, więc teraz z
gigantycznym opóźnieniem zrobię to, żeby nie zawieść fanek (no dobra, fanów
też). Możliwość przejścia tunelem w budowie była reklamowana w wielu miejscach,
więc chętnych było znacznie więcej niż podczas zwiedzania elektrociepłowni.
Dotarliśmy grupowo do punktu startu, jakim było niedawno zbudowane rondo na ul.
Marynarki Polskiej (największe w Polsce), które jakiś rok wcześniej było
świadkiem próby zamachu na mnie, gdy rozpędzony małolat w Skodzie władował się
pod tramwaj, którym jechałem. Swoją drogą ciekawe wrażenie siedzieć na miejscu
zaraz za motorniczym i obserwować jak tramwaj pcha przed sobą auto po torach
przez jakieś 10m. Dobrze, że nikomu nic się nie stało. Organizatorzy wydarzenia
postarali się i wyłączyli z ruchu część ronda, żeby ludzie oczekujący na
wejście do czeluści tunelu nie zostali rozjeżdżani przez samochodziarzy.
Podczas oczekiwania na wpuszczenie na teren budowy obserwowałem smutek w oczach
ochroniarza, który dotychczas przez całą budowę dzielnie nie wpuszczał
postronnych. Tym razem cały jego uporządkowany świat zawalił się, bo jego
kanciapę mijały tłumy Gdańszczan. Mam nadzieję, że do tej pory pokonał ten
szok. W pewnym momencie tłum ruszył. Poza typowymi rozmowami o niczym można
było usłyszeć różne komentarze losowych ludzi. Oprócz "wpierod!"
zapamiętałem zdanie "Jola, znalazłem nasze dziecko, nie musimy robić
nowego po wyjściu po drugiej stronie". Po przejściu 100m zostaliśmy
zatrzymani i zaczęło się ponowne oczekiwanie na wpuszczenie do środka. Tym
razem niedaleko stał telebim i można było oglądać wyborcze agitki prezentujące
historie powstania tunelu. Bardzo podkreślano, że inwestycja jest dziełem
obecnie panującego prezydenta miasta. Zwiedzić można było tylko jedną nitkę
tunelu. Przez moment bałem się, że przed wyjściem będzie trzeba odpowiedzieć
kto jest najlepszym prezydentem i za złą odpowiedź można zostać zamkniętym w
drugiej nitce tunelu. Na szczęście pytanie nie pojawiło się i mogę teraz
zrelacjonować całą podróż. Znudzony tą kampanią wyborczą powiedziałem, że
dzięki Budyniowi Polska staje się krajem z największą liczbą tuneli pod Wisłą.
Losowy koleś obok odwrócił się do mnie i zaczął mnie uświadamiać, że to nie
jest jedyny tunel i w Warszawie też budują za pomocą maszyny tbm. Najwyraźniej
moje poczucie humoru nie trafia do każdego. :( W końcu ruszyliśmy. Mina
inspektora BHP wskazywała przerażenie, gdy do tej pory pilnował, żeby każdy
wchodzący budowlaniec posiadał kask. W tym momencie tunel zwiedzały tysiące
osób bez tego nakrycia głowy. Ciekawe, czy ma przez to koszmary do tej pory.
Wchodząc w czeluść tunelu moje ego rosło z każdą sekundą. Poczułem się jak
fragment kulturowej i społecznej elity narodu, która musi przetrwać ukryta w
gigantycznym bunkrze. Czar prysł, gdy zamiast luksusowych apartamentów moim
oczom ukazały się Stogi z Przeróbką. Ale nie uprzedzajmy faktów. Tunel jest na
etapie wykańczania, więc można było podziwiać jak to wszystko wygląda w różnych
etapach. Po zbudowaniu dwóch nitek za pomogą wielkiego kreta TBM obecnie buduje
się połączenia techniczne między oboma tunelami. Ponieważ o dziwo pod rzeką
ziemia jest nasiąknięta wodą inżynierowie wymyślili genialny sposób - zamrażają
glebę miedzy nitkami i przez takie zmrożone coś przebijają się metodami
górniczymi. Genialne w swej prostocie. W nitce, którą poruszaliśmy się były
rury z solanką, która miała chłodzić tą ziemię. Rury były z zewnątrz zmrożone,
ale niestety nie znalazłem chętnych na polizanie tychże rur za żadną kwotę.
Najwyraźniej spadłą siła nabywcza naszej waluty. Co 200m stały dwie osoby w
kamizelkach odblaskowych. Jedna z nich to pracownik ochrony pilnujący, żeby
nikomu się nic nie stało. Drugą był inżynier-budowlaniec tłumaczący tajniki
mijanej konstrukcji. Włączył mi się tryb dzieciaka i każdego z nich pytałem,
czy już idę pod rzeką. To był mój pierwszy raz, gdy mijałem królową polskich
rzek od spodu i mogłem jej zajrzeć pod taflę, wiec wolałem wiedzieć kiedy
będzie ten wiekopomny moment. W którymś momencie inni spacerujący zapytali
zakamizelkowanego typa o coś technicznego wskazując na stojącą w pobliżu
maszynerię. Po kącie rozwarcia zdziwienia oświatowego (określenie autorstwa
jednego z wykładowców na OiO) sięgającego dna tunelu stwierdziłem, że osobą
zapytaną był ochroniarz. Odburknął tylko, że "to wierci" i zbył ich.
Nie wiem, czy będą mieli najlepszą opinię o uprzejmości obsługi tunelu.
Dotarliśmy do najgłębszego punktu tunelu, wykonaliśmy słit focie dla potomności
i ruszyliśmy ku światełku na drugim końcu. Po wyjściu oczom mym ukazał się
niezorganizowany tłum ludzi, który próbował wrócić do cywilizacji autobusami
ZTMu zorganizowanymi przez organizatorów. Nadzór ruchu dopiero po interwencji
jakiegoś garniturowego kolesia zaczął ogarniać temat i podstawił naraz
kilkanaście busów przez co tłum zamiast przepychać się naprzód tratując po
drodze matki z dziećmi rozszedł się do poszczególnych wozów. Szkoda, że nie
można było tak od razu - uniknęłoby się niepotrzebnej nerwówki. W trakcie jazdy
w tradycyjnym w takich sytuacjach tłoku w pewnym momencie przy ostrzejszym
hamowaniu usłyszałem jakieś dziecko stojące za mną, że "mamo, mamo, ten
pan jest jak ruchoma ściana". W tym momencie poczułem się jak fragment
Gwiazdy Śmierci. :) Podsumowując - wycieczka była super, kto nie był, ten niech
żałuje, następnego razu (piechotą) raczej nie będzie. Mój zapis z endomondo
jest unikatowy. :D Żeby wpis nie był totalnie monotematyczny - ostatnia
historyjka z stoczbusa. W piątek przystanek na pętli Kliniczna był pełen. Później
wyczytałem, że na Marynarki Polskiej nie było prądu i tramwaje zawracały na
naszej pętli technicznej. Masa zdezorientowanych ludzi stała na przystanku i
czekała. Właściwie nikt nie wiedział na co. W pierwszej chwili pomyślałem, że
jakaś promocja w pobliskim Lidlu jest. Nadjechał stoczbus, ludzie zaczęli się
pchać, stoczniowcy nie zmieścili się. W pewnym momencie padło pytanie do
kierowcy kiedy on ruszy do tego Nowego Portu. On dzielnie tłumaczył, że nie tam
jedzie. Sfrustrowani pasażerowie zaczęli wysiadać i nastąpiła wymiana na
sfrustrowanych stoczniowców. Znalazł się jednak rodzynek myślący, że jego
jednak zawiozą do tego Newportu. Po tym, jak minęliśmy most na Martwej Wiśle
zaczął się panicznie rozglądać gdzie go w ogóle wiozą. Przy bramie nr 2 (która
zgodnie z nazwą jest pierwszą, którą widać) przerażony zapytał kierowcę gdzie w
ogóle jedzie. Miał szczęście, że ten bus ma tylko 3 przystanki. Z takim
ogarnięciem równie dobrze mógłby wylądować w Tczewie. Morał jest więc prosty -
zawsze patrzcie w co wsiadacie. A najlepiej pytajcie, czy aby na pewno to nie
jedzie do stoczni. ;)
4
listopada 2014 o 22:42 UTC+01
Opiszę,
póki pamiętam, bo później historyjka zagubi mi się gdzieś w czeluściach
łepetyny. Po 9h pracy wychodzę sobie ze stoczni, podziwiam mrocznie oświetlone
hale mieniące się w ciemnościach, obserwuję świetnie wyglądające, oświetlone
zadokowane statki wyłaniające się z mgły i czekam na transport. Nadjeżdża
stoczbus, zwyczajna niezwykła gromada pasażerów zajmuje miejsca i jedziemy. I
pojawiają się historie - opowiadane z takim przejęciem, że muszą być
autentyczne. Stoczniowcy to ludzie z poczuciem humoru nie ograniczającym się do
śmiechu z tego, komu się Specjal wylał. Był sobie koleś noszący zawsze ze sobą
ciężką torbę. Miał w niej gigantyczny bałagan, właściwie sam już nie wiedział
co w niej nosi. Koledzy z wydziału zorganizowali się i uknuli intrygę. Wzięli
kawał złomowej stali narzędziowej, docięli do odpowiedniego rozmiaru i
zapakowali na dno torby tak, że nie było nic widać. Podobno przez miesiąc facet
codziennie kursował do i z pracy z bonusowym ciężarem i nawet tego nie
zauważył. Swoją drogą - ciekawe co na to ochrona, która przecież poluje na
ludzi wynoszących ukradkiem złom. Albo gość miał niesamowite szczęście, albo ci
groźni mundurowi wcale nie są tak skuteczni, a ich wykrywacz metalu, którym
skanują plecaki jest naprawdę jakąś marną atrapą i żyję w nieświadomości przez
3 lata zastanawiając się zawsze, czy to coś nie zacznie pikać bez powodu
(syndrom sklepowych bramek). Będzie trzeba sprawdzić. Kończąc zasłyszaną
stoczbusową historyjkę zacytuję tylko koniec dialogu dwóch opowiadających to
ludzi pracy - niezmiernie mnie to rozśmieszyło, ale to może być zbyt
hermetyczne, żeby wywołać wesołość w szczurach lądowych. ;) - No i wiesz,
władowaliśmy mu tą dociętą płytę na dno torby i tak miesiąc chodził, nawet nie
zauważył w tym burdelu dodatkowego złomu. - No tak. Miał usztywnione dno.
26
listopada 2014 o 00:05 UTC+01
Kolejne
dni zlatują nie wiadomo kiedy. Rano zimno i ciemno, po południu ciemno
(zwłaszcza jak się posiedzi godzinkę dłużej w hucie) - od razu widać, że zaczął
się sezon jesienno-zimowych smutów. Pojawiło się u mnie kilka syndromów
pracoholizmu, co zaczyna mnie martwić. Właściwie to sam domowy pecet mi to
sugeruje - skoro wśród sugerowanych najczęściej używanych programów Windows
wywala mi klienta VPN i zdalny pulpit skonfigurowany na pracowego kompa. No i
służbowy adres mailowy w zakładkach też niebezpiecznie często jest używany. Nie
ma to jak balansować na krawędzi. Potrzebuję zająć umysł czymś innym, bo te
statki mi tylko nerwów napsują. Może trainspotting? Właśnie odnośnie tego
tematu. Przebywałem w piątek w pewnym oliwskim lokalu rozrywkowym, którego
lokalizacja bliżej dworca kolejowego jest niemożliwa. Parę osób wpada do środka
i mówią, że Pendolino przyjechał. Wychodzę na zewnątrz. Patrzę i faktycznie.
Przy końcu peronu widać rufę pendoliniastego składu. Po peronie w stronę dziobu
biegnie koleś z teczką. Wypite piwko w mojej głowie nie pomaga w analizowaniu
sytuacji, ale zębatki powoli się kręcą. Pociąg stoi, człowiek biegnie - znaczy
maszynista. Patrzę na ten nasz nowy cud techniki i myślę nad jakimś dobrym
komentarzem. W pewnym momencie nadchodzi myśl płynnie przechodząca w okrzyk w
stronę biegającego maszynisty: "Panie, pudło ci się nie wychyla!".
Zignorował mnie. Myślę, że było mu wstyd. Albo nie docenił kunsztu tego humoru.
Inna sprawa, że w tym samym miejscu już widziałem Pendolino. Jakoś pół roku
temu przejechał sobie późnym wieczorem przez Oliwę. Nikt mi nie uwierzył, każdy
uznał, że bredzę zmęczony po tygodniu pracy. Cały wieczór mnie to nurtowało.
Rano wyczytałem, że w Gdańsku były targi bodajże Trako i mogłem zobaczyć
naszego demona prędkości. Ciekaw jestem co będzie, jak go zobaczę trzeci raz.
Reasumując dwa powyższe tematy - póki nie wymyślili Autocada w wersji mobilnej,
to jestem bezpieczny i w tramwaju mogę zajmować się lekturą książek, a nie
projektowaniem. Na razie ZTM i ZKM dba o moje zdrowie psychiczne. Oby mi nie
doliczyli nic do biletu miesięcznego. Jak komunikacja, to aż żal nie przytoczyć
kolejnej ze stoczbusowych historyjek. Czekam sobie spokojnie wczoraj na
Klinicznej na dyliżans. Do jednej z osób na przystanku podchodzi ekipa typowych
pracowników fizycznych. Nie mieli co prawda kołczanów prawilności, ale ich nogi
ewidentnie tylko czekały, aby ułożyć się do słowiańskiego przykucu. Zapytali
losową osobę o taki biały budynek z napisem Stocznia Północna. Już chciałem
włączyć się do rozmowy, gdy w mej głowie zaświtała wątpliwość. Bo oni zaczęli
coś mówić o rozbiórce, demontażu i remoncie generalnym. A ja chciałem ich
pokierować do stoczniowego białego budynku biura przepustek. Myślę, że pani w
środku bardzo by się zdziwiła, gdyby w trakcie jej pracy ktoś nagle zaczął
rozbierać ściany. Niezawodne Trójmiasto.pl poinformowało mnie, że remont
(połączony z rozbiórką jednego piętra) przejdzie dawny stoczniowy biurowiec
przy ul. Marynarki Polskiej/Jana z Kolna. I on właśnie jest biały. Ale napisu
"Stocznia Północna" nie ma na nim od lat. Więc panowie w dresach albo
pochodzili z przeszłości, albo mają delikatne opóźnienie. Nie wiem co gorsze i
zaczynam się bać, że skoro oni pytają losowych ludzi który budynek mają
wyburzać, to co dopiero będzie jak trafią przypadkiem na Żabiankę... W ogóle
ostatnio zacząłem się zastanawiać jak mogłoby potoczyć się moje życie, gdybym
podejmował inne decyzje. Np jakbym poszedł na medycynę, to odkryłbym jakąś nową
chorobę. Ktoś potem nazwałby ją moim imieniem. Znając moje szczęście to byłaby
to jakaś forma opryszczki. Byłbym na ustach wszystkich. Pozostanę jednak przy
swoim inżynierowaniu. Może i o mnie w mediach nie mówią, ale kto wie co
przyniesie przyszłość. W TVNie wywiadu już udzielałem w końcu. Ale to temat na
osobną opowieść.
6
grudnia 2014 o 21:09 UTC+01
Kolejny
cel w życiu osiągnięty. Z setek dziwnych komentarzy ktoś wyciągnął jeden
trafny, zrobił zrzut ekranu i wrzucił na mistrzowie.org, po czym inny ktoś
umieścił to na głównej stronie. Gdyby nie pewne osoby z towarzystwa, które
dyskretniej (Sylwia Grochala, Evul Evulasty) albo i mniej dyskretnie (Fifth
Machiavelist) mnie o tym poinformowały to nie byłbym świadomy, że zostałem
gwiazdą Internetu. Nie wiem, czy to, że od piątku nasilił mi się kaszel ma z
tym jakiś związek, ale zdecydowanie czuję się inaczej niż wtedy, gdy byłem
jedynie szarym internautą. W każdym razie dziękuję każdemu, kto głosował na
mnie i rekomendował mój wpis Jury tamtejszej strony. Dziękuję również Matce
Stoczni, bo gdyby nie ona to byłbym innym człowiekiem, który nie odreagowywałby
stresów w pracy komentując bzdury na fejsbuczku. Dziękuję również samemu
fejsbukowi, który niezgodnie z konwencją berneńską dysponuje moimi zdjęciami i
treściami zamieszczanymi przeze mnie na tym portalu. Mam nadzieję, że
potencjalnych pracodawców nie zrazi mój nieraz czarny humor. Jeżeli istnieją
jeszcze ludzie, którzy nie widzieli mojego dzieła, to podam linka. Warto rzucić
okiem, bo nigdy nie wiadomo, kiedy ktoś nie sformatuje Internetu.
http://mistrzowie.org/618447/Garnek Schodząc z tematu życia w internecie.
Ostatnio wyciągnąłem spod łóżka wagę i z pewną taką nieśmiałością umieściłem na
niej swój ciężar. Wynik spowodował uśmiech na mojej twarzy. Stwierdziłem, że
najwyraźniej baterie padły i trzeba wymienić, ale jakoś nie ciągnie mnie do
tego. Kiedyś to zrobię, ale na razie jestem zadowolony z tego, co pokazuje się
na wyświetlaczu. A waga pokazuje anglojęzyczne słówko "low". Mi
pasuje. :)
7 grudnia
2014 o 18:56 UTC+01
Modelarstwem
zajmuje się jakieś 3/4 swojego życia i wydawało mi się, że mało co mnie
zaskoczy. Firmy modelarskie wręcz gustują w wytwarzaniu modeli pojazdów, które
w rzeczywistości były jedynie prototypami, a wręcz nie zeszły z desek
kreślarskich. W skali 1/72 jest tyle zestawów niemieckiej piechoty, że można by
stworzyć dioramę przedstawiającą atak kilkuset chłopa i każda poza byłaby inna.
A jednak zawsze miałem dziwne wrażenie, że czegoś brakuje. Gdzieś z tyłu głowy
było takie odczucie, że jednak o czymś nie pomyśleli. Dziś moje życie odmieniło
się. Odkryłem ten brak i już ze spokojnym sumieniem mogę zacząć nowy tydzień
świadomy tego, że gdyby zachciało mi się stworzyć makietę Woodstocku to
kluczowy element jest do kupienia. Szanowni czytelnicy, oto jest. Detalicznie
odtworzony obiekt o znaczeniu strategicznym, bez którego obecności żadna
impreza masowa nie może mieć miejsca. Oto jedyny i niepowtarzalny żywiczny
podwójny zestaw do samodzielnego montażu Toi Toia w skali 1:72.
http://www.mojehobby.pl/products/Portable-Toilet-TOI-TOI-2-pcs-Full-resin-kit-1-72.html
Oooo. Dobre :) albo XD, albo :] co wolisz :-)
OdpowiedzUsuńudostępnię na G+ masz taką opcję, to znaczy, że jest przyzwolenie :)
Proszę bardzo, na zdrowie. :)
UsuńBlog powstał, żeby go ktoś czytał, więc udostępnianiu gdziekolwiek mogę tylko przyklasnąć. ;)
:) To miło, że choć raz na jakiś czas podejmę słuszną decyzję :))))
OdpowiedzUsuń