piątek, 25 listopada 2016

Nowe mieszkanie - nowa wena

Dawno nic tu dłuższego nie pisałem. Kto wie, ten wie, a kto nie, ten się i tak dowie - przeprowadziłem się na swoje więc to będzie pierwszy wpis z nowego miejsca (i nowego internetu). Adres prawie ten sam, więc tu dużo zmian nie ma, ale sama świadomość przeprowadzki powoduje uśmiech na twarzy. W końcu wypadało przecież opuścić rodzinne gniazdo (choć z racji mojego lenistwa nie było to łatwe).

Wśród tych zmian mieszkań i stanów pogodowych jeden temat pozostaje niezmienny - stoczbus i jego magnetyczne przyciąganie przypadkowych ludzi. Któregoś poranka spokojnie dreptam sobie z przystanku tramwajowego na stoczbusową pętlę i oczom mym ukazuje się tłum dosłownie wysypujący się na jezdnię. Szybka burza jednego mózgu doprowadziła mnie do wniosku, że mamy listopad (więc nie są to turyści) i że jest wcześnie rano (noc prawie, bo to 7:40 była), więc nie są to miłośnicy klimatów industrialnych czekający na dzień otwarty stoczni (bo ten jest w czerwcu). Krążący w pobliżu wóz nadzoru ruchu był symbolem jakiejś tramwajstrofy. Panowie w odblaskowych kamizelkach z werwą zajmowali się kierowaniem ruchem podstawianych zastępczych maszyn wywożących w nieznane to zbiegowisko. W kolejce maszyn ustawił się nasz swojski stoczbus. Objętość poprzedniej maszyny niestety za diabła nie chciała się zgodzić z sumaryczną objętością chętnych na przejazd, więc część miłośników porannej komunikacji pozostała sfrustrowana przed drzwiami. W tym momencie pojawił się stoczbus, cały na biało. Kierowca bez słowa otworzył drzwi i obserwował reakcję tłumu. Nie uśmiechało mi się spóźnianie do pracy przez bezrozumne zbiegowisko ludzi wsiadających nie tam gdzie trzeba, więc przejąłem inicjatywę. Stanąłem w drzwiach (a posturowo jestem w stanie zablokować je kompletnie) i w kierunku grupy nastolatek uskuteczniłem przemowę ostrzegającą przed wsiadaniem do tego wozu, gdyż on nie jest tym czym myślą, że jest. Przerażenie w ich oczach rosło wraz z każdą usłyszaną sylabą. Koniec końców uratowałem sytuację i dotarłem w spokoju do fabryki. Kolejny dobry, superbohaterski uczynek spełniony. Biedne dziewczyny nie zostały spaczone.
Nawiasem mówiąc - podejście nadzoru ruchu do sytuacji było masakryczne. Kiedy obczaili, że sieć trakcyjna znowu ma prąd i tramwaje ruszyły, to zmyli się momentalnie pozostawiając dziesiątki zdezorientowanych ludzi na złym przystanku zamiast powiedzieć im, że mogą już jechać normalnie...

Było o maszynach większych, to teraz będzie o mniejszych urządzeniach. Nie jestem jakimś zatwardziałym technicznym konserwatystą, ale oduczam się totalnemu ufaniu smartfonom. Mój zachwyt nad multifunkcjonalnością telefonu znikł jak kamfora w dniu, gdy obudziłem się 7 minut przed budzikiem i ze świadomością, że mogę ten odcinek czasu jeszcze podrzemać ułożyłem się do snu. Obudziłem się godzinę później i w trakcie przyspieszonego kursu przyspieszonego załatwiania standardowego porannego zestawu czynności przedpracowych rzuciłem okiem na telefon - w końcu budzik miałem ustawiony na godzinę właściwą. Komórka z uśmiechem (zakładam, że gdyby miała usta, to by się uśmiechała) poinformowała mnie z rozbrajającą szczerością, że aplikacja zegar wykonała nieprawidłową operację i się wyłączyła. Co w ogóle może być nieprawidłową operacją dla zegara?! Od tego momentu towarzyszy mi również jednak tradycyjny budzik - przezorny zawsze ubezpieczony.

Ostatnio zdarzyło mi się sprawdzać pewną pulę rysunków technicznych. Moja humanistyczna dusza (zbyt często cierpiąca katusze) nakazała mi wczytywać się we wszelakie uwagi i teksty. Nagminnie natrafiałem na kropkę po wg, ale to był tylko wierzchołek góry lodowej. "Łonczenie" elementów było szokiem, ale wisienką na torcie było "spawanie rury z węzłówko". Najgorsze jest to, że do tej pory nie wiem jaką spawać elektrodom...

W tygodniu mam też regularnie dzień spotkania zespołu projektowego. Namiastką demokracji jest moment, gdy każdy ma chwilę na wyartykułowanie swoich uwag, zażaleń i komentarzy w ogólnym kierunku całego zespołu lub konkretnie w stronę danego współprojektanta. Poprzedzone jest to jednak lekturą uwag sformułowanych przez stocznię i armatora. Koordynatorka odczytuje je na głos po czym zainteresowany stara się odpowiedzieć. Projekt jest już na takim etapie, że moja działka jest obecnie znikoma. Przysłuchuję się więc tłumaczeniom innych. Gdy po raz wtóry padło sformułowanie "Panie Krzysztofie, kolejne pytanie." nie wytrzymałem i palnąłem głośno "Na siebie". Po chwili konsternacji ruszyła karuzela śmiechu. Tadeusz Sznuk byłby ze mnie dumny. :)

czwartek, 25 sierpnia 2016

Janusze patriotyzmu, koszulki i Lenino

Na fali patriotycznych uniesień po wizycie w Helu na rekonstrukcji w ramach D-Day Hel 2016 utwierdzam się w przekonaniu, że aktualna moda na koszulki patriotyczne nabiera przerażające rozmiary. Całe stada Januszy w koszulkach z Wyklętymi jednocześnie zachwycająca się wymuskanymi rekonstruktorami Waffen-SS to swoiste kuriozum. Niedawno w Pruszczu Gdańskim oczom mym ukazał się pijaczek kierujący się do domu kursem mniej więcej zbliżonym do konwoju zygzakującego w celu ominięcia wilczego stada u-bootów. Pijaczek ten dumnie niósł na swej piersi wielki znak Polski Walczącej...
Innym razem, czekając na Stoczbusa, zauważyłem na horyzoncie wielkiego dresa. Ubrany od stóp do głów w patriotyczne ciuchy z nadrukowaną biało-czerwoną opaską na rękawie wyglądał jak wyrwany z Warszawy w sierpniu 1944. Mógłby tam być barykadą...

Promykiem nadziei stała się dziś koszulka jednego jegomościa - obrazek wzorowany na propagandowym zdjęciu Kościuszkowców ruszających do szturmu wspieranego przez T-34/76. Podpis: "Lenino. Żołnierze zapomniani".
Po powrocie do domu pogooglałem sobie i znalazłem identyczny wzór - pod spodem jest jeszcze napis "Zdradzeni przez czerwonych. Zapomniani przez Naród". Ta zdrada trochę popsuła mój pierwotny zachwyt, ale doceniam intencję.

Podsumowując. Nóż mi się w kieszeni otwiera, gdy dzisiejsi historycy dzielą wysiłek naszych żołnierzy na lepszy, czy gorszy. Koła historii toczą się w tak losowy sposób, że nie nam oceniać takie sprawy. Nie należy o nich jednak zapominać.

Na koniec tak prowokacyjnie wklejam obrazek, który mnie rozbawił właśnie w tym temacie. :)



piątek, 29 lipca 2016

Chwila prawdy, papier toaletowy i funkcjonalności różnych aplikacji kosztem dla sumienia

Sami chcieliście. Na blogu zero komentarzy (nie licząc Sandry i jej wyjątkowego wpisu), żadnej zachęty żeby pisać i w ogóle jakoś tak smutnawo. Wygląda na to, że jak dalej tak będzie, to blog umrze śmiercią naturalną i pozostanie mi tylko spamowanie na fejsie. Tego właśnie chcecie?

Kryzys. Totalny kryzys. I nie widać chodzi mi o liczbę statków w stoczni, czy projektów w firmie. Oznaki kryzysu są o wiele bardziej przyziemne. Już około godziny 11 kończą się ręczniki papierowe w toalecie. Co gorsza dziś po fajrancie nadal ich nie było (a z reguły wychodzę już po wizycie sprzątaczek z zaopatrzeniem), a co więcej skończył się nawet papier toaletowy. Współczuję wszystkim, którzy w weekend przyjdą do pracy.

Inna totalnie sprawa - minął już chyba rok od czasu, gdy deklarowałem, że podpisałem deklarację wiary projektanta (ówcześnie w brzmieniu "nie będę już liczył wytrzymałości konstrukcji - jeżeli Bóg tak chce, to konstrukcja wytrzyma"). Właściwie totalnie o tym zapomniałem, ale dzisiejsza sytuacja podczas szkolenia (notabene z Ansysa, czyli programu do liczenia wytrzymałości - to nie może być przypadek) przywołała moje postanowienie.
Mniejsza o szczegóły działania programu. Tworzyliśmy sobie drzewko warunków brzegowych i innych takich (typowy układ "podpodfolderów" ukrytych w "podfolderach", a te umieszczone w "folderach"). Usuwając coś z głębszych partii klikało się po prostu na "delete". Jednak gdy chcieliśmy usunąć folder coś zawierający poza zwykłym dilejtem pojawiła się magiczna opcja "delete children". Prelegent leciał z tematem dalej i nikt nie miał czasu na moje wątpliwości. Kliknąłem. Wyrzuty sumienia mam do teraz.

Woodstock już za mną, ale nadal tęsknię. Będąc tam ponad tydzień trochę narzekałem, że za stary już jestem i to dla mnie za długo, ale zaraz po powrocie do Gdańska pojawiły się myśli, że następny (oby był) dopiero za rok i chcę jeszcze. Ludzie i atmosfera tam są niepowtarzalne.
Jesteśmy w XXI wieku, a ja dość późno stałem się posiadaczem smartfona, więc jestem na etapie zachwytów do czego to takie coś może być przydatne (uprzedzając pytania - ostatnie Pokemony przeze mnie złapane to czasy Pokemon Yellow na romach przenosoznych na dyskietkach i wgrywanych do emulatora GBC), więc szykując się na wyjazd do Kostrzyna zainstalowałem oficjalną Woodstockową apkę. Harmonogram wydarzeń pozwolił mi na terminowe dotarcie na większość koncertów, na które chciałem iść (chociaż na spotkania ze Stuhrami na ASP nie dotarłem - 10 rano to zbyt pogańska godzina, żeby zdążyć). Jedną z funkcjonalności apki była dokładna mapa pola festiwalowego - mogłem łatwo znaleźć najbliższy bankomat, sklep, czy innego toi-toia (tu niestety nie było przedstawionego aktualnego stanu czystościowego). Można było nawet wg GPSa oznaczyć dokładne położenie swojego namiotu - nieźle wspomagało to wieczorno-nocnego autopilota wskazując azymut i odległość z dokładnością do 10m. Ja akurat byłem rozbity tak, że trafiłbym tam z zamkniętymi oczami, ale cieszę się z potencjalnej pomocy w razie czego.
Co ciekawe - wczoraj z ciekawości uruchomiłem aplikację i sprawdziłem. Mam teraz 328124m (+-10m) w kierunku SW do ostatniego położenia swojego namiotu. Melancholia wróciła z siłą wodospadu. I to wcale nie przez te kilometry. To przez jakieś 31968000 sekund do następnego takiego spędu.

piątek, 20 maja 2016

Czego brakuje w tramwaju? Komunikacji!

Pierwsze blogerskie koty za płoty już za mną. Przeglądając statystyki można się nieźle zdziwić. Do przewidzenia było to, że większość przegląda bloga przy użyciu urządzeń mobilnych. Jednak albo link dotarł daleko, albo nieźle rozsypało mi znajomych po świecie. Skandynawia, Zachodnia Europa, nawet Singapur - nieźle Was wywiało ludziska. :)

W pracy chwilowo taki nawał roboty, że ani się człowiek nie obejrzy, a tu 10h mija. Gorzej z efektami, bo te jakoś z mniejszym tempem robią się spektakularne. Jednak wiadomo, że podołamy - w końcu wyzwania nas inspirują! Zwłaszcza, jak wczoraj były prawie święta. Dostałem wreszcie nowy komplet ciuchów roboczych, które wreszcie pasują. Ale ile się człowiek musiał nawojować, żeby spodnie były na konkretną zamówioną długość (bo oczywiście standardowe rozmiary są dla jakichś krasnali) to naprawdę szkoda mówić. W moich nowych ogrodniczkach nasze stoczniowe grządki mi niestraszne. A nowa kurtka to już w ogóle cud-miód. Waterproof, windproof, itd. Na dodatek po drugiej stronie metek to samo, tylko po czesku. To trochę wzbudziło moje wątpliwości. Bo czy Czesi są w stanie zaprojektować i wytworzyć  dobry stoczniowy ciuch?

Zmieniając temat na mniej roboczy (bądź co bądź mamy już weekend - co prawda pracujący, ale zawsze). Captain America: Civil War obejrzany. Jestem fanem kreatywnego dostosowywania tytułów do lokalnych rynków, więc zamiast napuszonego "Kapitan Ameryka: wojna bohaterów" wolałbym "Kapitan Ameryka: stan wojenny" albo inny "Kapitan Ameryka: bohaterowie wyklęci". Myślę, że wtedy Marvel bardziej by trafił do naszej publiki i od razu miałby zagwarantowaną darmową reklamę w mediach każdego nurtu.

Swoją drogą - lotnisko z głównego pojedynku było tak puste (co wyjaśniono błyskawiczną ewakuacją), że w wersji budżetowej mógłby je zagrać Port lotniczy Radom. Sama akcja skakała m.in. po Europie i miałem cichą nadzieję, że choć krótka scena odbędzie się np w Sosnowcu. Niestety zawiodłem się.

Co by jednak o filmie nie mówić, to dla każdego fana Marvel Cinematic Universe obejrzenie jest obowiązkiem. Warto. :)

Żeby nie było, że tytuł nie ma nic wspólnego z wpisem. Ostatnio wsiadłem w tramwaj, którego motornicza dojeżdżając do mojego przystanku przejechała skrzyżowanie na "czerwonym" (tak, wiem, że tramwaje mają swoje światła, ale one są tak mało zapamiętywalne dla mnie, że określam umownie). Śpieszyłem się, więc wsiadłem nie zważając na łamanie przepisów. W trasie tradycyjnie już wygrałem wyścig w rozpoznawanie kontrolera zanim wyciągnie identyfikator. Niestety parę przystanków dalej skład odmówił posłuszeństwa. Było to na przystanku przy al. Jana Pawła II. Karma wraca, a grzech został przykładnie ukarany. Hurtowo, bo przez to spóźniłem się na swojego stoczbusa. A jazda innym niż zazwyczaj jest coraz dziwniejsza, bo powoli staję się tam ostoją polszczyzny i krynicą ojczystej mowy. Stąd potrzeba pisania. :)

wtorek, 10 maja 2016

Słowem wstępu i zarazem podsumowania.

Na chwilę pisania tego posta jest to komplet. W miarę wolnego czasu, chęci, weny i dobrych historii zamierzam rozwijać tego bloga o kolejne wpisy, które zaprezentują życie humanisty uwięzionego w ciele inżyniera. Ale nic na siłę i bez pośpiechu - dobry tekst musi powstać spontanicznie. Uwierzcie mi - sprawdzałem. W razie czego o nowych postach napiszę oczywiście na FB.


Archiwum - część 2 i ostatnia

Poprzednia część dobrnęła do końca 2014 roku, więc tu wpadnie twórczość z lat 2015/16. Każdy wpis o czym innym, totalnie bez ładu i składu, zero systematyczności, ale zawsze coś. Jak to mówili o mnie w podstawówce: "zdolny, ale leniwy". Dlatego w ramach swojego lenistwa sypię zgrupowanymi wpisami:



24 stycznia 2015 o 14:43 UTC+01
Przedwojenna szkoła pisania to jest coś pięknego. Swoją drogą jestem ciekaw kto u nas w TKP/a (dla niewtajemniczonych - to kryptonim pracowni architektonicznej) zna tą książkę. :) Witold J. Urbanowicz "Architektura okrętów" "Granice współpracy konstruktora i architekta. (...) Czynnikiem utrudniającym porozumienie może być również odmienność kryteriów stosowanych przez konstruktora i architekta. Obie strony powinny zdawać sobie sprawę, że umiejętne powiązanie tych kryteriów może dać w efekcie najbardziej udany obiekt. Czysto techniczne i racjonalne podejście konstruktora musi zespolić się z humanistycznymi dążeniami architekta, dla którego właściwą miarą rozwiązań jest sam człowiek na okręcie. Do takiego zespolenia winny świadomie dążyć obie strony, zaś światły konstruktor przyjmie przy tym bez trudności podstawową zasadę, że technika stoi na usługach życia i jest środkiem do wydobycia wysokich jego walorów, a nie celem sama dla siebie. Ów światły konstruktor chętnie przyoblecze w ciało to, co stworzy inwencja i talent architekta, a ponadto nada wspólnemu dziełu specyficzne właściwości, które odróżniają okręt od innych dzieł techniki - właściwości ruchu, stateczności, zwrotności i zdolności do walki z żywiołem. (...)". Żeby to działało, to by było cudownie. Bo jak na razie sytuacje, że "musimy usunąć taką jedną drobną ścianę" przez co cały misterny układ podparcia ośmiu pięter wyżej trafia szlag są nazbyt częste. Najtrafniej to opisuje krótkie i dosadne: "marzenie architekta to koszmar konstruktora". Inna sprawa, że absolutnie nie mam nic przeciwko zespoleniu się z dążeniami architektek. :D

25 stycznia 2015 o 22:14 UTC+01
Człowiek musi rozwijać się bezustannie. Bez rozwoju nie ma przyszłości. Jesteśmy jak ten rower. Możemy nie mieć dzwonka i błotników, ale musimy jechać do przodu, bo inaczej jedni przykują nas łańcuchem w jakimś dziwnym miejscu, a inni zwiną koła i bagażnik. Dlatego rozwijając swoje lingwistyczne zdolności dziś dowiedziałem się jak po niemiecku jest "karton". Szanowni czytelnicy, uchylając rąbka tajemnicy informuję: "der karton".

10 lutego 2015 o 18:08 UTC+01
Sprawdzając klawiaturę po delikatnym zalaniu wpisałem "123456789" w okienku wyszukiwania fejsbuka i odkryłem, że istnieje otwarta grupa o tej nazwie. Mam dylemat, czy dołączyć. Piszą tam jakimiś dziwnymi szlaczkami. Być może odkryłem uśpioną komórkę terrorystyczną. Gdybym w najbliższym czasie przestał spamować, to zgłoście sprawę kontrwywiadowi wojskowemu.

11 lutego 2015 o 00:15 UTC+01
Odkąd do pracy docieram autem kierowanym przez najlepszego brata, jakiego można sobie wymarzyć, moja pisarska kreatywność podupadła (zgodnie z zasadą zachowania energii zamieniła się w poranne lenistwo). Zabrakło mi weny, której pełno można wyczuć rano i po fajrancie w stoczbusie. W nowym roku pogoda dotychczas nie sprzyjała różnorakim eskapadom, więc i w dziwnych miejscach nie miałem jak dostrzec tematów o których mógłbym napisać. Nic jednak w przyrodzie nie ginie, więc moja ulubiona praca sama w sobie daje mi preteksty do tworzenia tych długaśnych zbitek sylab. Każdy, kto uważa, że w biurze projektowym intensywnie pracuje szara masa identycznych inżynierów głowiących się nad tym, jak ulepszyć każdy aspekt okrętownictwa myli się. Przynajmniej po części. Wśród tej szarości wyróżniają się nasze piękne koleżanki, które są jak te radzieckie atomowe lodołamacze. Gdyby nie one, to pola lodowe ciężkiej pracy zgniotłyby nas do końca. W ramach dywersyfikacji zatrudnienia wśród koleżanek mamy absolwentki UG. Po pierwszym szoku i uświadamianiu czym jest enigmatyczna "pawęż", albo czym różni się wzdłużnik od wzdłużnicy i dlaczego istnieje dennik i wzdłużnik denny, ale już dennik wzdłużny to profanacja, walczą one dzielnie z wszystkim co im Matka Stocznia rzuca pod nogi. W trakcie jednego z dialogów pojawił się temat studiów. W ramach zagajenia rozmowy wypaliłem, że "socjologia, czy wróżbiarstwo, zawsze mi się to myli". Dyskusja zeszła na jeden z przedmiotów o wdzięcznej nazwie bodajże antropologia współczesności (Sandra, popraw mnie proszę jeżeli mieszam te Wasze magiczne nazwy). Na wzmiankowanych zajęciach wykładowca opowiadał o horoskopach, magii, targach "Od wahadełka do gwiazd", prętach mocy (nie wnikajcie, to jest zbyt absurdalne, żeby tłumaczyć). I w tym momencie przemówił głos zza szafy. Gwoli wyjaśnienia - pomieszczenie w którym dzieje się akcja ma taki układ, że jedno ze stanowisk pracy oddzielone jest od pozostałych szafą - siedział tam koleś, którego nikt nie znał, przywitał się na początku i po prostu był i coś robił. I tak przez ileś dni pod rząd. Głos zza szafy spowodował, że zamilkliśmy. Usłyszeliśmy coś w stylu: - To wszystko jest prawda. To nie żadna magia, tylko autosugestia. Ja np po odpowiednim przygotowaniu duchowym rozmawiam z kosmosem. Ostatnio np miałem wizję, że wszystko co złe człowiek zrobi wróci potem do niego. Czekaliśmy na wybuch śmiechu. Zza szafy wysunęła się jednak poważna twarz kolegi, który ani myślał żartować. Momentalnie zmieniliśmy temat. Myślałem, że przegięciem jest, gdy sobie podśpiewuję, albo rozmawiam sam ze sobą gdy pracuję dłużej i zostaję sam w pokoju. Ale wizji i rozmów z kosmosem jeszcze nie miałem. Boję się jednak śmiać z UG, bo nie wiem kiedy nie skomentuje tego Głos Zza Szafy. Przełożeni również mają poczucie humoru. Któregoś dnia zgłosiłem kierownikowi, że przydałaby się druga osoba do pracy na projekcie, bo jak tak dalej pójdzie, to za dużo mi się nawarstwi tematów i będzie kryzys. Kierownik stwierdził, że to ciężka sprawa, bo każdy ma roboty po łokcie, ale spróbuje coś wymyślić. Wrócił po południu z salomonowym rozwiązaniem. Jako osobę do pomocy otrzymałem siebie, tylko w godzinach nadliczbowych. Teraz formalnie na projekcie pracuje dwóch kadłubowców. Jak tak dalej pójdzie, to grozi mi rozdwojenie jaźni. Na razie staram się skoordynować prace moich dwóch ja i ustalić który z mnie jest prowadzącym projekt, a który tylko na nim pracuje. Do tej pory się dogadujemy, ale sprawa jest rozwojowa. Istnieje ryzyko, że zamiast wizji i rozmów z kosmosem będę kłócił się sam ze sobą. Moja humanistyczna dusza cierpi katusze, gdy muszę rozmawiać z moją ulubioną Panią z PRSu (tak, tą samą co kiedyś kazała wzmacniać mocowanie żurawika, bo go tam słabo trzymie). Tym razem dyskutowaliśmy o pewnej wnęce, gdzie wg niej nasze urządzenie się chowie. Jak tak dalej pójdzie, to ja sam się schowię, bo tego nie wytrzymię. Ja rozumiem, że istnieją gwary i jakieś naleciałości, ale podczas rozmowy dwójki inżynierów językowa jakość powinna być jak najlepszej próby. W żadnym wypadku "chowie" - jeżeli już to "ukrywie"...

15 lutego 2015 o 22:32 UTC+01
Weekendowe przemyślenia, które mnie naszły tak jakoś nagle. Właściwie to powinienem podziękować szacownej uczelni o pięknej nazwie Uniwersytetu Gdańskiego. Gdyby nie ich praca naukowa, rozwój, ambicje, dbałość o odpowiedni poziom nauczania, profesjonalna kadra dydaktyczna i nowoczesne wyposażenie pracowni nie byłbym tym kim jestem. Nie robiłbym czegoś, co sprawia mi frajdę (co nie oznacza, że nie rodzi też frustracji i zniechęcenia) i nie mógłbym na własne oczy widzieć konstrukcji, które przybierają formę na podstawie własnoręcznie (co prawda na kompie, ale zawsze) tworzonej dokumentacji. A to wszystko wprost dzięki UG, ponieważ ta szacowna uczelnia nie wpuściła mnie do siebie na studia informatyczne przez co poszedłem na PG na kierunek, gdzie jeszcze były miejsca. A potem zostałem tam tak jakoś z rozpędu, odkrywając, że właściwie te szare, brudne i brzydkie statki nie są takie złe. :)

1 kwietnia 2015 o 07:30 UTC+02
[Kontekst tego wpisu jest prosty. Prima aprilis. Jest on jednak konieczny do zrozumienia późniejszego wpisu z 11. maja]

Wojna. Wojna nigdy się nie zmienia. Ale praca nieraz tak. Długo się nad tym zastanawiałem, ale decyzję musiałem w końcu podjąć. Gdy poziom frustracji, chaosu i absurdu przekroczył stan krytyczny wybór był łatwiejszy. Wiem, że to zaskakujące, ale za miesiąc będę rzadszym gościem w Trójmieście. Zgodziłem się na podjęcie się zadania pomocy w podniesieniu z dna stoczni rzecznej w Płocku. Długo nad tym myślałem, ale rzadko kiedy człowiek może zostać naczelnikiem działu konstrukcyjno-projektowego w tym wieku. Poza tym od poczatku wiedziałem, że trzeba będzie wyjechać. Taka branża. Teraz muszę zebrać zapas Specjala na jakiś czas. W sumie trochę żal stoczbusa. Ale może będą tam mieli coś równie pouczajacego. Podsumowujac - mamy miesiąc na wypicie pożegnalnego piwka. Chetne osoby zapraszam do osobnych ustalen terminów. :)

9 kwietnia 2015 o 20:20 UTC+02
http://www.gospodarkamorska.pl/Stocznie,Offshore/w-remontowej-trwa-modernizacja-dwoch-okretow-jeden-z-nich-wyplynie-z-gdanska-jako-statek-wiertniczy.html Trochę pozytywnego PRu jeszcze nikomu nie zaszkodziło. Inna sprawa, że jednostkę Normand Draupne poznałem od podszewki. Inspekcja zbiornika paliwowego w którym ktoś wymyślił sobie zamontowanie nowej echosondy była ciekawa do momentu, gdy uzmysłowiłem sobie, że nawet po dwukrotnym wypraniu kombinezonu nadal czuć od niego paliwo. Pozdrawiam przy okazji kolegę, który odmówił pójścia na statek słowami "Nie po to szedłem na studia, żeby teraz po zbiornikach chodzić". Muszę popracować nad swoją asertywnością. :D

30 kwietnia 2015 o 21:47 UTC+02
[To jest opis mojej fotki wrzuconej na FB. Może kiedyś podlinkuję. Z samego opisu można wywnioskować co przedstawia.]
Tzw. stoczniowy przykuc, czyli to nie są rusztowania dla ludzi z moim wykształceniem. Model prezentuje na sobie kurtkę pilotkę (rozmiar maksymalny, jaki dało się zamówić - prawdopodobnie to rozmiarówka dla pilotów małych samolotów, stąd nazwa); kombinezon zagłady typu pełnego godnie przybrudzony ciężką pracą i farbą olejną; torbę wszechrzeczy typu przezramiennego (blokującą się zgodnie z nazwą na każdej rzeczy po drodze, ze wskazaniem na śruby przy włazach), latarkę przeznaczenia (bo przeznaczone jest jej nie świecić akurat, gdy jej potrzebuję); robocze półbuty zniszczenia (przeznaczone do jakichś sterylnych serwerowni, bo po bieganiu po rusztowaniach niedługo zostaną z nich ćwierćbuty) i biały kask potęgi i chluby (tu nie mam uwag, niezliczoną ilość razy uratował mi łeb przed przywaleniem w coś niemiłego). Uprzedzając uwagi - jakość celowo jest jaka jest, żeby pokazać chropowatość tego zawodu.

5 maja 2015 o 20:29 UTC+02
Kolejna delegacja za mną. Tym razem połączona z organizacją własnego transportu. Na DNV-GL Software Seminar zarejestrowałem się praktycznie w ostatnim momencie, więc nie było czasu na bookowanie biletów. Wszystko odbyło się na wariackich papierach. Zdyszany (sprinty i poruszanie się góra-dół obecnie nie są moją dobrą stroną, maratony właściwie tym bardziej) po biegu do środka transportu zobaczyłem tylko jego tył. Pomimo przeciwności zakasałem rękawy i zdecydowałem się, że kolejny kurs pozwoli mi zdążyć na styk. Odsunąłem się więc od krawędzi peronu i przeszedłem w tryb oczekiwania. W kieszeni tkwił bilet za 3,80zł wraz z 20gr dopłatą dokupioną w kasie biletowej po dyskusjach z panią kasjerką we wszelkich możliwych językach (w tym migowym), bo uchował mi się jeszcze bilet sprzed podwyżek cen, którego nie zmarnowanie postawiłem sobie za punkt honoru. A ponieważ SKM jeżdżę bardzo rzadko, to dopiero teraz pojawiła się okazja. Historia zatoczyła koło, a ja ponownie udawałem się w delegację do Gdyni. Tym razem do Redłowa, ale już bez eskorty (do Oksywia wieźli nas spod stoczni taksówką - prawdopodobnie bali się, że tranzyt przez tak dużą część miasta z rybami na rożnie w herbie może spowodować, że np konkurencja będzie chciała wykonać zamach). Wsiadłem więc incognito do kolejki. Firmowa przepustka w kieszeni parzyła jak rozgrzany palnik spawalniczy. W Redłowie, zgodnie z planem, ale niby przypadkiem, trafiłem na koleżankę z biura i wspólnie ruszyliśmy do gdyńskiej siedziby DNV. Pełna konspira. Mimo wszystko nie czuję się pewnie w mieście, którego części mają irracjonalne nazwy w stylu Kacze Buki, czy inne Fikakowo. Dotarliśmy. Oczywiście, jako że przeciętnie obliczeniowcy w tej branży mają minimum 5 lat więcej niż ja, więc nikogo nie znałem, ale koleżanka kojarzyła parę osób, więc była okazja do wymiany opinii na temat prezentowanego oprogramowania. Najnowsza wersja używanego przeze mnie programu jest w proszku - pokazywali nam wersję deweloperską i zapewniali, że na pewno wydadzą ją w tym roku, ale coś czuję, że znowu będzie trzeba słać maile do supportu z zauważonymi błędami. Tu pozdrawiam wszelkich znajomych z IT - uwielbiam wypuszczanie niedokończonych wersji i liczenie, że użytkownicy wszystko wyłapią. Prezentacje prowadziło m.in.dwóch Norwegów. Przy zbliżaniu się do końca strasznie podkreślali, że zaraz będzie lunch i muszą kończyć opowiadanie. Nie wiem, czy cieszyć się, że tak doceniają polską kuchnię, czy obrażać, że uznali, że w Polsce to ludzie przychodzą na takie prezentacje, żeby się nażreć. Wnioski z delegacji są właściwie dwa. Nowe oprogramowanie DNV będzie bardzo przydatne (jak już je wydadzą), a obliczenia to dział okrętownictwa nie spełniający wyśrubowanych norm unijnych. Na 30parę osób były tylko 3 przedstawicielki płci pięknej. I w tym momencie apeluję do wszystkich kobiet - obliczenia nie są takie straszne, spróbujcie, od razu branża to doceni i zrobi się sympatyczniej. W końcu nie od dziś wiadomo, że kobiety łagodzą obyczaje (i mam nadzieję, że również poziomy naprężeń krytycznych w analizowanych płytach poszycia dennego). ;) PS. Podczas powrotu (również SKMką) wygrałem kolejny etap odwiecznego wyścigu. Zauważyłem grupę 3 kolesi stojących razem na peronie i dziwnym trafem wsiadających różnymi drzwiami. Niczym najlepszy rewolwerowiec zdążyłem wyciągnąć bilet zanim tamten wyciągnął identyfikator. Skruszony ruszył sprawdzać bilety innym pasażerom. 1:0 dla mnie.

8 maja 2015 o 00:20 UTC+02
Lingwistyczne dylematy inżynierów. Wprowadzam uwagi armatora do jednego z naszych projektów. Anglojęzyczny inspektor zrobił zdjęcie, dorysował otworki i podpisał, że trzeba dorobić "scuppery". Jako, że staram się rozumieć co robię i bezmyślnie się robotą nie zajmować zacząłem sprawdzać czym są te enigmatyczne skapery (domyślanie się przeznaczenia to jedno, ale ciekawiło mnie co to po naszemu jest). I tu z całą siłą uderzyła mnie nasza piękna polska tradycja morska, a właściwie jej brak. Cały świat rozbudowywał floty i wprowadzał morskie nowinki (przejście z epoki żagla w epokę pary) wysyłając floty i eksploratorów lub kolonistów za oceany w czasach, gdy szczytem możliwości potęgi Polski było ganianie się z zaborcami po lasach i praca u podstaw oraz marzenia o szklanych domach i walce z germanizacją. Po odzyskaniu niepodległości próbowaliśmy stworzyć z niczego flotę wykorzystując wiedzę marynarzy i oficerów z flot wszystkich trzech zaborców. Wynikiem tego jest nasz wspaniały fachowy język okrętowy, który jest na dobrą sprawę koktajlem określeń prusko-rosyjsko-austriackich z wtrąceniami brytyjskimi i wymyślnymi typowo słowiańskimi określeniami. Po tym, gdy ta historia znowu przeleciała mi przez głowę odkryłem, że skaper to najzwyczajniejszy szpigat, lub jeszcze ładniej - spływnik. Wiedząc to odkrycie przeznaczenia tych otworów (tu kluczowa kwestia - na statkach jeżeli każemy cokolwiek wypalać, to tylko otwory. Dziury to bardzo brzydkie i niefachowe określenie na każdy nieplanowany otwór, więc nazwanie otworu dziurą to poważne faux pas i człowiek używający takiego określenia narażony jest na ostracyzm w towarzystwie okrętowców) było już sprawą prostą. Patrząc wstecz zauważyłem, że latka mijają, a ja dalej analizuję to nasze słownictwo. A zaczęło się, gdy w pierwszym miesiącu pracy zapytałem czym jest "seachest" i dowiedziałem się, że to po prostu "kingston". Krótko i rzeczowo. :)

11 maja 2015 o 20:57 UTC+02
Życie jest jak klocki lego. Niby coś tam budujemy, ale jak przychodzi co do czego, to nadepnięcie na klocek boli. Mój niewiarygodny angaż w płockiej stoczni rzecznej (tu pozdrawiam ludzi, którzy spotykając mnie serio pytają czemu jeszcze nie pojechałem do Inżynierów z Petrobudowy) był zwiastunem zmian. Po półtorej roku w moim unikalnym trzyosobowym gabinecie z zakratowanymi wąziutkimi oknami skierowanymi na szczyt budynku obok nastąpił czas na coś innego. Imigranci zajmują moje miejsca pracy. Firma zatrudniła człowieka mieszkającego od wielu lat w Polsce, ale pochodzącego z Bliskiego Wschodu, więc dobrze, że nie jestem narodowcem, bo moja duma zostałaby pokalana. W związku z zaistniałą sytuacją zmuszony zostałem do przemieszczenia się wraz z bambetlami piętro wyżej do sali, gdzie moje centrum dowodzenia znajdowało się wcześniej. Zobaczymy co przyniesie przyszłość. :) O samej potrzebie zwolnienia miejsca pracy poinformował mnie kierownik wspominając, że budynek budowany pół metra od naszego okna za chwilę zasłoni resztę światła jaka tam wpada. Poza tym klimatyzację odłączono w tych pomieszczeniach z racji tejże właśnie budowy po sąsiedzku. Obydwa argumenty do mnie bardzo przemawiają, ale zastanawiało mnie co myślą moi współpracownicy pozostający nadal w tej samej lokacji. Potem tylko usłyszałem, że "widzi pan, panie Maćku. Młodym to dają szansę, ale starszych to chcą za życia zabetonować w sarkofagu". Coś w tym jest. Po 3 latach pracy okazało się, że trochę niezbędnych rzeczy mi się uzbierało i przenoszenie trochę mi zajęło. Biuro pustoszało, po korytarzach snuły się sprzątaczki, a ja dzielnie przemieszczałem majątek ruchomy. Na szczęście pomimo nadprogramowego przebywania w siedzibie firmy w odpowiednim momencie ugryzłem się w język, bo nagle wpadł prezes, spojrzał, że nikogo poza mną nie ma i zapytał: "Jesteś ostatni?". Ochota, żeby odpowiedzieć "Nie, jeszcze parę osób jest na ostatnim miesiącu wypowiedzenia" albo "Tak, wszyscy już się zwolnili" była nieziemska, ale nie zaryzykowałem sprawdzania poziomu poczucia humoru szefostwa. Pomimo to trochę śmiechu było. Ponieważ mamy dwie klatki schodowe i korytarze ustawione z grubsza na kształt ósemki, to z reguły starałem się zawsze iść inaczej niż chwilę wcześniej szedłem w drugą stronę. Taka maniera jak nienadeptywanie na linie między płytkami chodnikowymi, ale na poziomie poważnych inżynierów. Poszedłem dalszymi schodami i u góry podczas rozstawiania monitorów natknąłem się na prezesa. Zdziwiony zatrzymał się i rzucił "Dwa etaty w różnych miejscach?". Z automatu odpowiedziałem "Tak, ale tu jestem na zleconych" (dla niewtajemniczonych - takie nasze wewnętrzne określenie na płatne nadgodziny) czym wywołałem uśmiech. Pośmialiśmy się i kontynuowaliśmy przerwane prace. Chociaż jak tak się bardziej zastanowić, to zaczynam wątpić, czy nadgodziny są śmieszne. Przynajmniej dla mnie. Ale taka już dola zaangażowanego pracoholika. Co to by był za wpis, gdybym nie napomknął o wyborach. W mojej komisji była starsza pani, która najwyraźniej była żoną zaufania, bo bardzo się wszystkiemu przyglądała i dbała o poprawność wyborów, Wiadomo, niektórzy mogliby wpaść na pomysł, że skoro dużo ludzi smaruje karty świecą, żeby nic nie dopisywać, to jest to prosta zachęta do podpalenia tych kartoświec. W każdym bądź razie pani pilnująca zgromiła mnie wzrokiem, gdy zacząłem głośno analizować, czy w urnie zmieści się karzeł dopisujący krzyżyki.

12 lipiec 2015 o 23:03 UTC+02
Drogi pamiętniczku, dawno żeśmy się nie widzieli. Czas jednak leci nieubłaganie jak dzika świnia w przedziale bagażowym airbusa. Zaniedbałem pisanie, więc tym razem tekst będzie raczej dłuższy, niż krótszy, ale to chyba nawet lepiej. W końcu nie piszę dla osób, których przeraża post z "zobacz więcej" na dole. J
Jak to już pewnie wiecie miejsce mojej pracy poza poniemieckimi katakumbami posiada niezmierzone długości korytarzy. Poruszałem się właśnie jednym z nich, gdy drogę moją zagrodziły dwie kobiety. Jedna z nich odpowiada m.in. za wydzielanie nam spinaczy, długopisów oraz innych obiektów inżynierskich, które potrzebne nam są do codziennej pracy. Nie chciałem wymuszać na nich, żeby rozsunęły się i zrobiły mi miejsce (wbrew pozorom jeszcze nie jest ze mną aż tak źle - jestem w stanie minąć się z kimś na korytarzu) więc wykonałem ruch, który miał polegać na przemknięciu się między nimi. Moja przednia (w tym konkretnym momencie) noga natrafiła na świeżo umyty fragment podłogi i zamiast wyhamować ruszyła szybciej od mojej reszty w kierunku skośnym do przodu. Bezwładność pociągnęła mnie ze sobą, a reszta mnie nie nadążyła za nią. Wylądowałem z jedną nogą w drzwiach, a drugą na kolanie pomiędzy gaworzącymi paniami. Ich zdziwieniu nie było końca. Na szczęście zdążyłem odpowiedzieć: "Przed paniami to tylko padać na kolana." i uciekłem. Od tej pory mam wrażenie, że dostaję więcej spinaczy, niż wynosi przydział. Gimnastykiem to ja nie będę, ale małymi kroczkami pnę się do góry. J
Jedyna słuszna stocznia, która ma mnie pod swą pieczą zajmuje ładny kawał terenu. Spacer z jednego skrajnego końca na drugi to dobre pół godziny drogi szybkim tempem. "Zasada odwrotnej potrzeby", której nazwę wymyśliłem właśnie przed chwilą, jest trywialna. Im bardziej pilne jest wezwanie na remontowaną jednostkę, tym dalej jest zacumowany statek od naszej bazy wypadowej. Z tego właśnie powodu firma wyszła z inicjatywą przekazania nam służbowych pojazdów. Stosowny mechanik został wezwany i dokonał oceny i ewentualnych napraw przydzielonych nam jednośladów. Po tych manewrach kazano nam wykonać jazdę próbną. Przejechałam się po naszych wewnątrz stoczniowych kocich łbach, przeżyłem, nic nie odpadło, więc udałem się zameldować, że wehikuł nadaje się do eksploatacji. Nastąpił następujący dialog:
"- Rower działa. Może pani wpisać go do mojej kartoteki.
- Zrobił pan jazdę próbną? Wszystko działa?
- Koła się kręcą, kierownica skręca, jest ok.
- A hamulce działają?
- Po co? Stocznia nigdy nie hamuje!".
Nastąpiła chwila ciszy. Niestety moja rozmówczyni nie doceniła poczucia humoru. Ale jest nowa, najwyraźniej jeszcze nie czuje branżowej specyfiki.
Rowerem nacieszyłem się przez jeden dzień. Dzień później przepisałem go na kolegę, który codziennie przemierza pół stoczni. Stwierdziłem, że jemu będzie bardziej potrzebny. Oczywiście tego dnia zawezwali mnie do obejrzenia jakiejś drobnostki na remontowanym statku. Przy najdalszym z możliwych nabrzeży.
Zasada działa.
Jak wiadomo dla firmy najważniejszy jest komfort zasobów. Stąd posiadamy takie dobra, jak np klimatyzacja. Pewnego dnia pojawili się fachowcy od tego typu urządzeń. Rozstawili drabiny i po wejściu na nie i zdemontowaniu jakichś obudów zanurzyli głowy w czeluściach klimatyzatorów. Na szczęście nie widzieli mnie, gdy wskazując jednego palcem skomentowałem do koleżanki: "Patrz Kasia, odwrotny struś". Mam nadzieję, że w zemście nie rozpylili nam jakichś wąglików, czy innych grzybów.
Koło naszego budynku rozpoczęła się długo oczekiwana budowa nowej części budynku czcigodnego zarządu całego holdingu. Dolne okna od strony nowej konstrukcji zostały zabite deskami. Część pomieszczeń obecnie jest idealna do pracy, bo nie przeszkadza w niej nawet coś tak prozaicznego jak światło słoneczne. Podczas procesu przybijania desek do okien wszystko to skojarzyło mi się z całą plejadą filmów i gier o obronie przed zombie. Nie wiem tylko, czy przez brak światła nie doprowadzimy do sytuacji, że wyhodujemy własne zombie, które znając rozkład budynku dość szybko nas wymordują krzycząc "mózg! mózg! próba przechyłów!".
Tekstu się trochę nazbierało, ale nic nie poradzę, że akurat trafiła się wena, wolny czas i wczorajsze marudzenie znajomych przy piwku, że dawno nic nie było. Resztę opiszę za niedługo, w miarę wolnego czasu i szybkiej chęci. Albo i nie - zależy od motywacji. J

16 październik 2015 o 08:11 UTC+02
Uroki porannego czytania w tramwaju. Słuchawki w uszach, książka w rekach. Czarnogóra. Akcja Gromu na wąskich uliczkach bałkańskiego miasta. Telefon losowo dobrał akurat idealny podkład muzyczny. Operatorzy ścigają terrorystę. Adrenalina rośnie, emocje sięgają zenitu. Tłum się zaciska. Ciemne jeszcze ulice za szyba migają nieustannie. Kciuki bieleją od zaciskania. Dorwą go? Nagle spoza krawędzi widzenia ukazuje się machająca dłoń. Podnoszę wzrok oczekując spotkania oko w oko z terrorysta. Okazuje się on być kontrolerem biletów. Niestety - zakończył akcje komandosów. Teraz to już tylko literki na papierze...

1 listopad 2015 o 18:55 UTC+01
Ponieważ amatorsko zajmuję się chłonięciem wiedzy na temat sztuki wojennej i dzieła najróżniejszych teoretyków wojskowości nie są mi obce pozwolę sobie na krótką analizę tradycyjnej polskiej wyprawy zniczowej pod względem podziału na poziomy działań. Wiadomo, że mamy jesień i dnie są coraz krótsze. Aby wypełnić naszą cmentarną powinność musimy zmieścić się w czasookresie od świtu do zmierzchu, gdyż wieczorna ciemność wpływa negatywnie na dokładność ułożenia zniczy. Wiemy, że po prostu nie damy rady odwiedzić wszystkich cmentarzy, więc stosujemy tu planowanie na poziomie strategicznym - określamy możliwe do osiągnięcia cele (w tym wypadku - odwiedzane cmentarze) przy użyciu wszelkich dostępnych środków. To pozwoli nam przejść do bardziej szczegółowych rozważań. Gdy wybierzemy już cel działań przechodzimy na poziom operacyjny - oceniamy liczbę grobów możliwą do odwiedzenia i wybieramy optymalną trasę i kolejność - w moim przypadku na cmentarzu Srebrzysko trzeba uwzględnić jego górzysto-leśne położenie i częściowo tarasowy układ nagrobków więc optymalna trasa jest kluczowa, aby nie zużyć niepotrzebnie sił i środków na poruszanie się. Na tym etapie działań kolejność jest kluczowa, ponieważ często musimy skoordynować czas przybycia do konkretnych nagrobków tak, aby spotkać (albo uniknąć) dawno niewidzianą rodzinę i znajomych. Trzecim (i ostatnim) poziomem działań jest poziom taktyczny. Tu wchodzi w grę znane każdemu przestawianie zniczy, kwiatów i innych ozdób wokołogrobnych wedle schematu, który z zasady musi być inny dla każdej osoby wydającej polecenia przesunięcia danego obiektu. Kluczowe są tu zasady symetrii, perspektywy, powiązań rodzinnych i kolejności przychodzenia w dane miejsce. Mam nadzieję, że ta krótka analiza pomoże Wam odpowiednio zaplanować przyszłoroczne wizyty na cmentarzach. No i oficjalnie rozpoczynam sezon świątecznych reklam - znicze w marketach oddają miejsce Mikołajom i zabawkom.

26 listopad 2015 o 00:46 UTC+01
Chodzę sobie po swoim nowym zakupie i przeprowadzam w głowie wstępne projektowanie co, gdzie, kiedy i jak będzie wyglądało. Godzinę wcześniej otrzymałem klucze - adresu nie zna nikt, poza sprzedającym, bankiem, pośrednikami i moją rodziną. Telefon czasem zamruczy w kieszeni informując, że ktoś polajkował fotkę z pękiem kluczy. Nagle słyszę dzwonek do drzwi. Przez głowę przelatuje milion myśli - kto i skąd wiedział gdzie mnie szukać, dlaczego tak szybko i co w ogóle chcą? W końcu do mnie samego jeszcze nie do końca dotarło że to już naprawdę moje. No ale nic. Otwieram drzwi. A tam kościelny roznoszący opłatek. Watykan tradycyjnie ma najlepszy wywiad. To nie są miejskie legendy. Kościół znalazł mnie pierwszy. Oni wiedzą.

30 listopad 2015 o 14:09 UTC+01
Nastał ten moment. Wziąłem jeden dzień urlopu i załatwiam wszystko co muszę. Podpisałem umowę z gazownia, odebrałem paszport, załatwiam sprawy w urzędzie miejskim. Zabiegany jestem okrutnie. W międzyczasie z warszawskiego numeru dzwoni koleś i mówi, że dziecko brzuch boli i trzeba je będzie zabrać ze szkoły. Następną podpisuje umowę na dostawy prądu, a jeszcze przede mną biurokracja w spółdzielni. Pojawia się jednak chwilą zwątpienia. Nie mam dziecka, a tym bardziej chorego i do tego jeszcze w Warszawie. Kartkuję jeszcze raz akt notarialny, ale tam ani słowa o dzieciach. Kamień spada z serca tak głośno, że aż pani w urzędzie miejskim spadła za biurko kanapka. Jeszcze tylko dwa miejsca i oby jak najkrótsze kolejki. W życiu się tyle nie napodpisywałem co przez ostatni miesiac. Trzymajcie kciuki żeby mnie kolejkowa irytacja nie złapała.

12 grudzień 2015 o 22:21 UTC+01
Kolejna z tajemnic Poczty Polskiej rozgryziona. Listonosz kosztuje 3zł. Wywnioskowałem to stosując prostą arytmetykę. Podczas zamówienia czegokolwiek w dyskoncie książkowym Aros mamy do wyboru m.in. następujące formy dostawy: Poczta Polska - odbiór w placówce pocztowej (3,99 zł) Poczta Polska - doręczenie do Klienta (6,99 zł) Liczby nie kłamią. Płacimy 3zł za czekanie na listonosza, który może w ogóle nie zadzwonić, a tylko zostawić awizo, a gdy się z tym papierkiem pójdzie na pocztę to mogą powiedzieć, że i tak nie wydadzą przesyłki, bo listonosz jeszcze nie wrócił (gdy wszystkie strony i tak wiedzą, że on tej przesyłki z urzędu w ogóle nie zabierał i Twoja paczka leży zaraz za przysłowiową Panią Krysią z okienka, ale formalnie w systemie nosi ją i próbuje dostarczyć do tej pory (paczkę, nie Panią Krysię) dzielny pocztylion). Z pocztą to w ogóle są ciekawe historie. Na Żabiance nagminnie mylą przesyłki, które mają dostarczać na Pomorską 18 i Gospody 18. Co z tego, że obydwa bloki są na dwóch końcach osiedla i mają różną liczbę klatek. Co z tego, że mają różne kody pocztowe. Dostarczyciele z uporem godnym lepszej sprawy potrafią zostawić nam czyjeś przesyłki, a tamtym nasze. Co więcej - teoretycznie przesyłki polecone idą do rąk własnych. Jednak sytuacją, która już mnie nie zaskakuje jest motyw, że sąsiedzi przychodzą i mówią, że poczta zostawiła u nich moją paczkę, bo nikogo nie było w domu. W dzisiejszych czasach wynajmu mieszkań nie jest to najbezpieczniejsze wyjście, gdy sąsiedzi zmieniają się jak rękawiczki, a uprzejma rodzina z dziećmi może w ciągu paru dni zmienić się w patologiczną ekipę słoikowych budowlańców chlejących więcej Specjali niż wszyscy pasażerowie stoczbusa razem wzięci (autentyczne historie - gdy ktoś wywiesił kartkę w windzie z prośbą, żeby nie palili fajek podczas jazdy windą, to od tej pory nawet pety zostawiają na podłodze; innym razem sąsiadów obudziło pukanie w drzwi balkonowe - od zewnątrz. Impreza była taka, że jakaś babka uciekła z dziesiątego piętra na balkon na dziewiątym. A szelek bezpieczeństwa nie miała. Podobno w ogóle miała relatywnie niewiele ubioru.). Takie dostarczanie przesyłek prowadzi nieraz dosłownie do zabawy w głuchy telefon. Listonosz przesyłkę do mamy zostawił na Pomorskiej, ale nie pod "bliźniaczym" adresem, ale na dodatek u jakiegoś ich sąsiada z innego piętra. Jadąc do nas skumał się z pomyłką, bo po oddaniu paczki zauważył, że w wozie ma inną zaadresowaną właśnie na ten adres. Wrócił i przedzwonił do mamy, że niedługo dostarczy paczkę. No to mama czeka, bo jej zależało na odbiorze i nie bieganiu na pocztę. Trwało to i trwało, więc w końcu oddzwoniła. Okazało się, że facet nic nie wie, bo listonosz dzwonił z telefonu tamtego Bogu ducha winnego człowieka ze złego adresu, a od niego wyszedł parę godzin i nie ma z nim kontaktu. W końcu dotarł mocno spóźniony. Mamy podejrzenie, że paczki musiał szukać jeszcze u kogoś innego. Żeby nie było, że tylko na Pocztę Polską narzekam. Dla odmiany wybrałem kiedyś przesyłkę Inpostem. W skrzynce znalazłem oczywiście awizo, że mnie nie było (pomyślałem, że skoro myślę, to jestem, więc byłem), a na tym awizie informacja, że mogę sobie odebrać paczkę w zakładzie odzieżowym na Zaspie. Zaspa (tu informacja dla niegdańskich czytelników) to również blokowisko, ale dwie dzielnice dalej. Niezrażony tymi przeszkodami któregoś dnia wracając z pracy ruszyłem szukać punktu odbioru. Definicja "punkt odzieżowy w pawilonach przy ulicy X" (X, bo nie pamietam dokładnie, a nie, że jestem przeciwnikiem lokowania produktu) spowodowała, że mój Zaspowy fart poszukiwawczy odezwał się znowu. Znowu, bo gdy parę lat temu wyczytałem w necie, że do warsztatu samochodowego na ulicy Hynka (też na Zaspie) przywieźli do remontu wrak niemieckiego niszczyciela czołgów typu Hetzer wykopany w Juracie, ruszyłem tam chcąc go obejrzeć na własne oczy. Jest to zagłębie warsztatów samochodowych, więc pytam w jednym i drugim, czy im czołg przywieźli (już nie bawiłem się w dokładne określenia, bo dla 99% ludzi cokolwiek na gąsienicach i z lufą to czołg). Nic nie wiedzieli, a im dalej szedłem, tym dziwniej na mnie patrzyli. Zrezygnowany (i z wątpliwościami co do mojego zdrowia psychicznego, skoro nikt nic nie wiedział) ruszyłem do autobusu powrotnego, po czym przez okno odkryłem, że na drugim końcu ulicy jest zakład wulkanizacyjny, który krył w sobie stalowe cielsko pancernego potwora. A wystarczyło, żebym zaczął poszukiwania od tego końca ulicy. Kończąc dygresję wewnątrz dygresji w dygresji - rozpocząłem analizę pawilonów od złego końca (jeszcze o tym nie wiedząc) i w poszukiwaniach mitycznego zakładu odzieżowego pytałem o swoją przesyłkę w zakładzie krawieckim i w sklepie z piżamami. Moją Itaką był jednak lumpeks, który na szybie przesłoniętej wystawionymi na zewnątrz manekinami miał żółtą naklejkę "Punkt odbioru Inpost". Dobrze, że mi przesyłki nie wycenili za kilogram. Podsumowując - utwierdzam się w przekonaniu, że kiedy jest taka opcja, to należy wybierać paczkomat. Można wcześniej dokładnie sprawdzić gdzie jest (chociaż ostatnio wprowadzili świątecznie jakąś mobilną wersję) i bez użerania się z ludźmi odebrać paczkę od bezdusznego automatu. Na szczęście w żabiankowym egzemplarzu już usunęli wkurzający głos, który próbował być zabawny. Zamiast szybko i poprawnie zeskanować QR kod (Tu kolejna dygresja. Odkąd przy jednym z naszych projektów armatorzy południowoamerykańscy wymyślili, że każdy rysunek techniczny będzie miał swój kod (żeby każdy robol w ich nowiutkiej stoczni mógł wyciągnąć swojego błyszczącego świeżością służbowego smartfona i po zeskanowaniu wiedzieć, czy ma w ręku najnowszą wersję rysunku - idea słuszna, ale realnie dowiadywali się o tym po zbudowaniu sekcji statku i późniejszym sprawdzeniu z dokumentacją, że połowa powinna jednak wyglądać inaczej) mieliśmy sytuację, że do końca dnia (a nominalny fajrant był już bliski) trzeba było powklejać te śmieszne kwadraciki na kilkaset arkuszy rysunkowych. Pomagałem koledze to zrobić, ale od tego maratonu bezmyślnego ctrl-c i ctrl-v mam traumę w rodzaju: "Oooo nie, kolejny QRwa kod".) paczkomat rzucał jakieś głupawe teksty w stylu "Przyszedłeś po paczuszkę?", albo "Co odbieramy tym razem?" na tyle głosno, że tematem zaczynali interesować się żule z pobliskiego monopolu. Zawsze się zastanawiałem, czy nie zamontują kiedyś jakiegoś prześwietlacza paczek i ten automat nie zacznie komentować głośno kto co kupił. Oprogramowanie maszynki już zmienili na tyle, że skanuje w miarę ok, a denerwujące teksty wyłączyli. Są za to czasami promocje. Np raz po otwarciu znalazłem w skrzynce poza moją paczką również opakowanie mieszanki oleju i oliwy do smażenia. Później wyczytałem w necie, że to Rama taką formę reklamo-promocji sobie wymyśliła. Co ciekawe w skrzynce były dwa opakowania - najwyraźniej mój poprzednik uznał znalezienie oleju w skrzynce za zbyt irracjonalne, nawet jak na nasz kraj. Tak jak mówiłem - paczkomaty to błogosławieństwo. Chociaż czasem pogoda powoduje, że człowiek klnie idąc odebrać przesyłkę. Patrzę tak teraz na ten tekst i w życiu bym nie pomyślał, że głupie porównanie cen dostawy może doprowadzić do napisania takiej analizy rynku pocztowego bazującej na doświadczeniach własnych i zasłyszanych. Ale najwyraźniej musiałem pozbyć się nadmiaru słów z głowy - tygodniowa praca zbytnio na to nie pozwala, więc padło teraz na Was. :)

14 grudzień 2015 o 07:25 UTC+01
Grudniowy poniedziałek rano. Słońce nieśmiało wynurza się nad horyzont. Kieruje się do pracy na moja wyspę. Natlok myśli prowadzi do prostej konkluzji - gdzie popelnilem błąd. Skoro już pracuje na wyspie, to niech to będzie jakiś tropikalny raj, a nie zindustrializowany środek portu pelen monumentalnych hal z początku ubiegłego wieku oraz żurawi, którym niespieszno do odlotu do ciepłych krajów. Nadjeżdżający tramwaj przerywa moje rozmyślania. Rozpoczynam kolejną podróż, która nie prowadzi na Karaiby, czy inne Morze Jawajskie. Ale coś jednak w tym jest. Podświadomość ciągnie mnie do połaci żółciutkiego piasku i widoku błękitnej laguny. Wsiadłem w tramwaj linii nr 8 - przystanek końcowy Stogi Plaża.

24 luty 2016 o 21:14 UTC+01
Zastanawialiście się kiedyś, czy nazwy ulic, które codziennie mijacie mają jakieś przełożenie na Wasze życie? Ja zaczynam morsko wsiadając do autobusu na Rybackiej (a i Sztormowa, jak i Szyprów blisko), a w tramwaj przesiadam się na Pomorskiej. Razem z grupą styranych życiem spawaczy wysiadam na Twardej, wsiadam w stoczbusa na Klinicznej (jak pozostałe kliniczne przypadki) i jadę Swojską (niektórzy i taką kiełbasę po drodze wszamią), żeby przejść przez bramę nr 1 (która jest właściwie druga, ale to jeden z przykładów, że logika kończy się przed wjazdem na stoczniową wyspę) i przetrwać codzienne 8h robiąc przy okazji coś kreatywnego, co nie wywoła zbyt dużej gamy przekleństw ekipy, która będzie musiała zbudować moje stalowe puzzle 3D. Przedwczoraj stałem się bohaterem dnia codziennego. Czekałem ze znajomymi na stoczbusa. Przyjechał o czasie i w trakcie wsiadania zauważyłem kątem oka, że na Pętlę (techniczną, bo jaka może być rzut beretem od PG) Kliniczna wjeżdża właśnie rejsowy tramwaj linii bodajże 8. Usiadłem tradycyjnie na samej rufie busa i obserwowałem co się dzieje. Bezwładny tłum z tramwaju wylał się na przystanek i ruszył w kierunku pojazdu zastępczego. Oczywiście nikt nie wsiadł w drugi - podstawiony skład na torach. Wszyscy rozsiedli się w stoczbusie. Istny przekładaniec. Tłok taki, że ponton z imigrantami by się nie powstydził. Z przodu słychać nieśmiałe słowa kierowcy: "Ale to do remontówki.". Przez głowę przeleciały mi najróżniejsze myśli - najbardziej uderzyła mnie potencjalna przyszłość, gdy jakiś praworządny Seba opublikuje list na Trójmiasto.pl z awanturą, że go wywieźli gdzieś pod stocznię, a on przecież długopisy umie składać i sobie nie życzy. To mogło by doprowadzić do medialnej nagonki na mój sposób transportu, a tego bym nie zdzierżył. Zdecydowałem się działać, ale wpierw dyskretnie. Niby to do siebie, a niby do kolegi obok głośno stwierdziłem, że chyba ktoś się pomylił wsiadając do złego busa. Nie poskutkowało. Zastanawiałem się nad głośnym apelem do tłumu, ale jakbym stanął na fotelu, to by mnie kierowca pogonił, a głośny apel wydobywający się z tłumu nie jest najbardziej spektakularny. Poza tym nie wiedziałem, czy mam mówić per "Proszę Państwa", czy per "Wy", lub ew "Towarzysze". Zdecydowałem się ponowić metodę na głośny komentarz i kierując go w ogólnym kierunku pani w średnim wieku siedzącej przede mną powtórzyłem, że to nie jest autobus za tramwaj. On wywozi ludzi do stoczni. Pani się odwróciła i prawie z łzami w oczach podziękowała za informację po czym z przestrachem ruszyła ku drzwiom. Za nią ruszył tłum. Nie wiem, czy to strach przed ciężką pracą przeraził ludzi, czy może poczuli się jak w transporcie na roboty do Rzeszy, ale wyludniło się dość szybko. Jedno jest pewne - dawno stoczbus nie widział tylu postronnych pasażerów. A ja nie uratowałem tylu korpo-istnień przed spóźnieniem w ostatnim tygodniu miesiąca. Ale tak właśnie działamy - dyskretnie, acz skutecznie. Superbohaterowie w niebieskich kombinezonach i białych kaskach! I paskach podbródkowych! Noszonych zawsze w rejonach prac niebezpiecznych oraz przy pracy na wysokości powyżej 3m. To właśnie my! :)

29 luty 2016 o 20:53 UTC+01
Mój kraj jest El Dorado dla miłośników paradoksów. Myślałem, że samo zjawisko wygrywania jeszcze przed ich ogłoszeniem przetargów na nowe okręty przez "Stocznię Marynarki Wojennej Spółkę Akcyjną w upadłości likwidacyjnej" jest trochę irracjonalne. Sądziłem, że śmiesznie brzmi nazwa "Stocznia Gdańska – Grupa Stoczni Gdynia S.A." - prawie jak "Stocznia Gdynia. Oddział zamiejscowy w Gdańsku". Jednak przekonałem się, że w innych branżach jest podobnie. Np taka niedokończona elektrownia jądrowa w Żarnowcu nosiła pod koniec istnienia nazwę "Elektrownia Jądrowa „Żarnowiec” w budowie w likwidacji w Nadolu" - czy to nie jest piękne?
U nas to w ogóle wszystko jest na okrętkę. Koło naszego biura władze holdingu stawiają sobie biurowiec. Pierwotnie był tam parking i szyb windy budynku zarządu, ale po rozbiórce budują nam bodajże 10-piętrowy wieżowiec. Oczywiście nikt nie pomyślał, żeby zmienić tabliczki na płocie. Nadal wiszą sobie one radośnie i oznajmiają, że jest to "teren rozbiórki". Czy wyobrażacie sobie, co by tam powstało, gdyby to był "teren budowy"?

Archiwum - część 1

Moje pomysły krążą najdziwniejszymi drogami, więc pierwszy wpis zaczyna się zdaniem "Kolejny odcinek z cyklu (...)". Pomimo pozornego braku w tym logiki jest to odcinek pierwszy, a potencjalne wcześniej opisane historie krążą jedynie w formie werbalnej, niezapisanej w znanym ludzkości języku. Zapis dat pozostawiłem w formie, jaką zapisał mi FB podczas eksportu danych z profilu. Doceńcie mój trud, bo wyłuskanie tego wszystkiego z masy mojego spamu to naprawdę niezłe wyzwanie. Zapraszam do lektury. :)



30 września 2013 o 21:01 UTC+02
Kolejny odcinek z cyklu "Perypetie biurowe, czyli życie na krawędzi". W sobotę dzięki uprzejmości RockOut Pub i zasobności naszych portfeli wraz z dwoma kolegami z pracy (nie istnieją, gdyż nie mają FB) mogliśmy skosztować piwa Trooper. Trunek całkiem zacny, choć z racji ceny pozostanie na razie ciekawostką, a nie zamiennikiem dla Specjala. :) Nastąpił pewien problem logistyczny - postanowiliśmy pozostawić sobie po butelce na pamiątkę. W planie było jednak dotarcie do Autsajdera, a tam z butelkami, nawet pustymi, by nas nie wpuścili. Jeden z obecnych powziął decyzję, by ruszyć jednak do domu i został powiernikiem naszego szkła. 
Historia miałaby tu swój koniec, wszyscy dobrze się bawili, gdyby nie epilog. Od dziś w pracy stacjonuję w innym pomieszczeniu niż do tej pory. W piątek wszystko ładnie przygotowałem i wysprzątałem. Dziś pozostało tylko przenieść kompa. Wchodzę rano do pokoju, zaraz za mną wkracza kierownik, żeby porozmawiać z moim sąsiadem. I w tym momencie mój wzrok pada na butelkę po piwie stojącą na środku mojego biurka. W życiu tak szybko nie ściągałem kurtki i nie rzucałem jej, by zakryć kompromitujące elementy wystroju. :)

13 grudnia 2013 o 08:18 UTC+01
Poranny autobus stoczniowy. Szyby zaparowane, wszyscy szarzy i smutni. Coś mnie tknęło i narysowałem na szybie uśmieszek :). Tak, żeby zrobiło się pozytywniej. Grawitacja zadziałała, skroplona para wodna spłynęła i z uśmiechu zrobiła się łezka. Smuteczek.

10 kwietnia 2014 o 22:34 UTC+02
Zrobiłem kolejny milowy krok na drodze do poznania całej wiedzy tego świata. W niedzielę, wracając z eksploracji gdyńskiej supertajnej bazy paliwowej Kriegsmarine (60letnie opary mazutu mają podobne działanie jak piwo w liczbie paru puszek) skasowałem bilet SKMkowy i umieściłem go w portfelu. Gdy znikąd pojawił się kontroler jako przykładny obywatel okazałem mu bilet pierwszy z wierzchu. Momentalnie prześwietlił go swym sokolim wzrokiem i stwierdził, że to bilet z Żabianki, po czym rozpoczął procedurę przedmandatową. Wyciągnąłem plik skasowanych biletów, do którego nieopatrznie wcisnąłem ten aktualny i powiedziałem, żeby poszukał, bo dla mnie te ich kody to czarna magia (jestem na tyle wiekowy, że pamiętam czasy, gdy kasowniki po ludzku wybijały godzinę i nazwę przystanku). Odnalazł właściwy. Natchnęło mnie to do zgłębienia szyfru jaki kasowniki wybijają na naszych biletach. Po analizie zachowanych biletów oraz tras mojego przemieszczania się w ostatnim czasie stwierdzam co następuje: Kasownik wybija coś takiego rokdzieńmiesiącgodzinaminutanrprzystankutajemniczydwucyfrowykod Tajemniczy dwucyfrowy kod mnie nie interesuje chwilowo, ale przystanki są numerowane od Gdańska Głównego (logiczne, w końcu to Stolica Kaszub :D), więc Żabianka-AWuEfieS to nr 08, a Gdynia Główna Osobowa to 15. Tym akcentem rozwiązałem kolejną zagadkę ludzkości. Może nikomu się nie przyda, ale pisząc to tutaj przynajmniej zapamiętam. ;]


25 maja 2014 o 21:54 UTC+02
W sobotę byłem na oficjalnym zlocie absolwentów mojego wydziału. Ponieważ praktycznie wszyscy znajomi tłumaczyli się pracą (heeeeloooł, w sobotę?) lub innymi planami (w to mogę uwierzyć), to okazało się, że byłem jednym z nielicznych, który jako datę ukończenia studiów nie wpisywał lat 70tych ubiegłego wieku. Dostojni starsi panowie (w większości) szybko opróżnili talerze z ciasteczek i dzbanki z soków. Zdążyłem złapać kilka darmowych książek od przemiłych dziewczyn, które dzielnie tłumaczyły niedosłyszącym staruszkom, że nie muszą płacić za darmowe publikacje. Pomijając epickie zdjęcia grupowe, których zrobiono miliardy i na pewno opublikują akurat te, gdzie ziewam, albo zamykam oczy, posłuchałem co ciekawego ma do powiedzenia prorektor (były dziekan OiO - pensja rektorska mu służy, bo objętościowo zajmuje więcej przestrzeni) i dziekan (notabene mój recenzent). Wykład o perspektywach rozwoju wydziału, jego historii, chwalenie się tym, że pierwszy raz od X lat mieli tylu kandydatów, że mogli zrobić dolną granicę wymaganych ocen (nie uwierzycie - ktoś nie dostał się na OiO) było całkiem ciekawe, ale rozwalił mnie następny etap. Na ekranie wyświetlano zdjęcia wykładowców, którzy przeszli do krainy wiecznych wykładów, wraz z latami ich śmierci, a ludzie z sali głośno podawali/zgadywali kto jest na danej fotce. Mieli z tego strasznie dużo frajdy, a ja miałem ogromną ochotę zakrzyknąć w pewnym momencie "Bingoooo!". Odpuściłem sobie jednak, bo trzeba być realistą - któryś z graczy może być moim potencjalnym pracodawcą. Podsumowując - kluczowe wnioski są dwa. 1. Mój fart nie ma granic, a książka o historii wydziału wraz z listami absolwentów kończy się rok przed tym, gdy się dyplomowałem. Prawdopodobnie wstydzą się mnie, ale nikt nie chce się do tego przyznać wprost. 2. Na następny zlot absolwentów stawię się za jakieś 20 lat, kiedy będę już dystyngowanym dżentelmenem w średnim wieku, którego bawi zgadywanie kto umarł, a kto nie żyje.

1 czerwca 2014 o 23:09 UTC+02
Kolejny weekend za mną. Zaczął się słabo, bo w piątek zamiast wyjść z pracy szybciej (żeby odebrać chociaż trochę nadgodzin, które przepracowałem) siedziałem do 18tej, bo Polski Rejestr Statków (nie pozdrawiam) uparł się, że węzłówki (dla laików - takie małe metalowe trójkąciki trzymające konstrukcję w kupie) były 5mm za krótkie i trzeba je wydłużyć - oczywiści Pani Inspektor nie raczyła poinformować o tym wcześniej (a mogła), tylko na 3 sztukach kompletów dokumentacji (po 7 arkuszy formatu A1) skreśliła (ręcznie, bo edytory pdf, czy inny autocad jest dla amatorów) wartość 150mm i zapisała 155. Oczywiście mój fart jest nieziemski, jak zawsze i ploter po wydrukowaniu 6 arkuszy i 95% siódmego (zabrakło z 3cm) wypluł komunikat, że nie ma papieru i zaczyna weekend. No ale nic to - po szybkim poznaniu funkcji kolejkowania wydruków drugiego plotera (opcja "move to top" jest sponsorem tego weekendu) udało mi się dostać wydruk. Ze spokojnym sumieniem ruszyłem na juwenaliowy koncert Kultu. Nienawistne spojrzenia studentów UG, gdy przez telefon pytałem się znajomych gdzie siedzą i czy trafię tam idąc obok Wydziału Astrologii zrekompensowałem sobie wpływając na podwyższenie poziomu bezrobocia w kraju. Przy stoisku z piwem kolesiowi wypadła legitymacja, czego nie zauważył, więc go o tym poinformowałem po tym, gdy ją 3 razy zdeptał i raz oblał - coś czuję, że nie będzie jastrzębiem rozmów kwalifikacyjnych. Sam koncert zły nie był, ale dla mnie Kazik odbębnił pańszczyznę - ale to opinia spowodowana tym, że już wybredny się zrobiłem po genialnym kontakcie wykonawców (Jelonek, Kabanos, Sabaton) z widownią. Sobota/niedziela upłynęła na nocnym marszu na orientację "Z kompasem" w Łebie. Nazwą zespołu ("Jeszcze jedna wydma") wykrakałem moją częstą opinię wygłaszaną podczas tego rajdu. Często było to poprzedzane pewnym słowem na K (i nie był to "koncert"), bo te zakichane kupy piasku są tam w ilościach niezmierzalnych. A punkt kontrolny ZAWSZE był za tą następną wydmą... 7. miejsce i przejście trasy 21km (mierzone po liniach prostych między punktami - zrobiliśmy więcej bo szukania i błądzenia trochę było) w 6,5h po piachu i bagnach Mierzei Sarbskiej uważam za sukces. Z ciekawostek marszowych warto nadmienić frustrację podczas szukania 3. punktu kontrolnego - zmarnowaliśmy tam godzinę bo zlokalizowane skrzyżowanie okazało się nie tym, o którym myśleliśmy - byliśmy jednak tak przekonujący rozmawiając z innymi grupami, że w pewnym momencie w jakieś 20 osób tyralierą szliśmy przez 1/4 szerokości mierzei i szukaliśmy punktu 500m od właściwego miejsca. Nie ma to jak charyzma. Kończąc opowieść pozdrawiam Krzyśka, z którym chodziliśmy 3/4 marszu. Nie ma to jak poznać kogoś jako sylwetkę człowieka ze światełkiem czołówki przedzierającego się przez wydmy, żeby po pożegnaniu dowiedzieć się, że maszerowało się z uczestnikiem MasterChefa. Świat jest mały. :)

23 lipca 2014 o 22:15 UTC+02
Jechałem sobie dziś klasycznym, wysokopodłogowym Konstalem 105Na. Wysiadając na Miszewskiego zauważyłem, że kobita siłuje się z wózkiem, schodami, przyciskiem otwierającym drzwi, itd. No to pytam, czy jej nie pomóc i po akceptacji znoszę wózek. Babka dziękuje i w te pędy kieruje się na dziób składu, gdzie było przejście przez tory. Władze zadecydowały o zainstalowaniu systemu Tristar (który notabene powoduje moją niezmierzoną frustrację, gdy przed przejściem stoi multum osób, na jezdni stoi multum aut i wszyscy mają czerwone - bo to przecież logiczne, że na uczęszczanych przejściach przez główną ulicę Trójmiasta zielone uruchamia się dopiero po naciśnięciu przycisku...) przez co światła dla pieszych są już tam tylko przy jezdniach (a nie przy torowisku jak do niedawna - inna sprawa, że te sygnalizatory są nagminnie ignorowane przez pieszych). No i zagubiona mamuśka (bez słuchawek, komórki przy uchu, itp) władowała się prosto pod ruszający tramwaj bez jakiegokolwiek spojrzenia lewo/prawo. Debili nie sieją, a kandydatów do nagrody Darwina jest masa, ale tu poszkodowanym byłby dzieciak w wózku, a nie idiotka stanowiąca napęd tego zestawu pchanego. Motorniczy nadzwonił się niemiłosiernie, puścił wiązankę, której nie powstydziła by się Gazeta Wyborcza na pogrzebie Jaruzelskiego i pojechał dalej w swoją trasę. A idiotka jak gdyby nigdy nic prowadziła sobie wózek dalej nieświadomie (albo celowo ignorując) wszystko wokół. Miałem poważne wątpliwości, czy wyhamuje przed jezdnią Grunwaldzkiej... Wniosek z tej historii jest prosty. Dobrymi chęciami jest piekło wybrukowane. Mogłem jej nie pomagać. Wtedy pojechałaby dalej i wysiadłaby na następnym przystanku (Jaśkowa Dolina), a tam przejście przez tory jest za ruszającym składem, a nie przed. Od dziś mam w nosie pomaganie innym - dla ich własnego dobra i zdrowotności oczywiście.

19 sierpnia 2014 o 19:53 UTC+02
Ostatnio były fanki Backstreet Boys piszczące mi pod oknem. Tym razem po niezwyczajnym kursie stoczbusem (niezwyczajnym, bo po pracowych dyskusjach o wojnie ukraińsko-rosyjskiej w busie, gdy połowa pasażerów rozmawiała cyrylicą, poważnie zacząłem się zastanawiać, czy przypadkiem w ciągu ostatnich 8h nie nastąpiła inwazja ze wschodu, a ja nic o tym nie wiem) skierowałem swe kroki na tradycyjny przystanek pod nazwą Twarda (lepszej nazwy na miejscówkę dla ludzi pracy pijących na szybko Specjala przed/po zmianie bym nie wymyślił). Pod wiatą dziwnym trafem znajdowała się liczna grupa dziewcząt płci pięknej, które bardzo zachwycały się możliwością zobaczenia swojego idola. Nie powiem, podniosło to moją samoocenę, w końcu czekały ewidentnie na mojej trasie, tylko nie do końca wiem skąd im przyszło do głowy, że mógłbym nazywać się Dżastin. Ale wniosek jest jeden - muszę założyć Boys band <czyt. Bołejs bjend> [ang. szajka chłopięca]. Nazwę już mam - "JustMe". I planuję zacząć od coverowego wykonania utworu pt "Bonkers". Bo w końcu to Twarda, więc bez pierdolnięcia się nie obędzie.

4 września 2014 o 23:10 UTC+02
XXI wiek dotarł do mojej klatki schodowej. Spółdzielnia zdecydowała się na przeprowadzenie pilotażowego testu nowego oświetlenia. Teraz podróżując do domu na 8. piętrze mijam 6 lamp (nie licząc tej windowej), które magicznym czujnikiem wykrywają mój zamiar zbliżania się do nich i płynnie wzmacniają siłę emitowanego światła. Efekt robi niezłe wrażenie i na razie planuję bawić się w wykrywanie martwych pól oraz czasu reakcji, aby choć przez moment poczuć się niczym Sam Fisher z pierwszych Splinter Cellów (oczywiście pominę robienie szpagatu w wąskich korytarzach, szkoda mi spodni). W ogóle mam wrażenie, że cały ten manewr ze stopniowo włączającymi się światłami ma na celu przestraszenie np. ludzi niepłacących czynszu. Ale nie widzę w tym sensu, bo w końcu im jest niestraszna nasza trzeszcząca winda zaprojektowana najprawdopodobniej przez rówieśników inżynierów z Petrobudowy (nie tych Kultu, tych wcześniejszych o których śpiewał Staszek Staszewski). Mam wrażenie, że nawet inspektorzy Urzędu Dozoru Technicznego boją się wsiadać do tego wehikułu - ostatnia naklejka z logiem UDT ma napis "Następna kontrola sprawności dźwigu osobowego odbędzie się w listopadzie 2010". Ale to nic dla absolwenta OiO PG. Wydział ten posiada jak każdemu wiadomo cztery windy, każda z czujnikiem nacisku na środku, aby ograniczyć liczbę jadących losowo dobranych z ludzi, którzy nie dostali się na różnorakie trójmiejskie uczelnie, więc poszli tam, gdzie były wolne miejsca (przez niektórych szumnie zwanych studentami oceanotechniki). Z roku na rok kolejne roczniki przekazywały sobie tajemną wiedzę mówiącą o tym, że winda ruszy, gdy wszyscy staną pod ścianami. Jeżeli to nie pomagało, to następowała próba synchronicznego podskoku. Dopiero po fiasku tej metody ochotnicy wysiadali, a dźwig ruszał. Nie wiem czemu, ale zawsze frajdę sprawiało mi straszenie pierwszaków, że jak tak dalej będą skakać, to nieszczęście gotowe, bo parę razy już denko windy odpadło. Zwłaszcza, że historię uwiarygodniło zamontowanie barierki pod jedną ze ścian - zawsze przepychałem się, żeby się jej trzymać (tak profilaktycznie, jakby jednak to denko naprawdę odpadło). Dość jednak tych wspominek z pięknych czasów studiów. Teraz są mniej piękne czasy pracy. A do niej jeżdżę tramwajami. W swoim czasie władze zbiorkomu (ZTM albo ZKM, już nie pamiętam kto, ale to nieważne, 2 z 3 liter się zgadzają) obiecały, że żaden tramwaj obklejony reklamami nie stanie na gdańskich torach. Słowa dotrzymali, zmieniając jednak regulaminową definicję reklamy przez co nie podpadają pod to wielkoformatowe reklamy akcji organizowanych przez instytucje miejskie. W ostatnim czasie szumnie otwierano kosztujące kupę kasy Europejskie Centrum Solidarności (co samo w sobie ciśnie mi na usta jedynie elementy stoczniowego języka, które na pewno nie pojawią się w naszym Ostrowiowym słowniczku) co reklamowano m.in. obklejając jeden z poniemieckich tramwajów typu N8C. Wszystko pięknie, skład nadjeżdża na przystanek, drzwi idealnie otwierają się przede mną. Tylko mój wzrok zarejestrował niepokojący obraz - ogromny fragment plakatu to twarz Lecha Wałęsy, a drzwi wypadają mniej więcej jak usta. To było wcześnie rano (mała wskazówka była po lewej stronie tarczy zegara), więc bezmyślnie wsiadłem. Po 20 minutowej jeździe i rozmyślaniu nad najróżniejszymi tematami wysiadłem jednak innymi drzwiami - wolałem uniknąć sytuacji, gdy mojej przyszłej karierze zaszkodziłoby jakieś zdjęcie, gdy jestem jednym z elementów tego, co wydobywa się z ust byłego prezydenta.

11 września 2014 o 21:15 UTC+02
Zawsze myślałem, że te wszystkie netowe anegdotki to ludzie wymyślają. Ale ostatnio zdarzyło mi się coś wartego opowiedzenia, co pewnie kiedyś stanie się fragmentem mojego zbioru opowiadań pt "Znaczy projektant". :) Dzwonię do pani zatwierdzającej dokumentację (tej co nie rozróżniała lądowania śmigłowca od jego zawisu bez dotykania pokładu...). Powzmacniała mocowania żurawika łodziowego do konstrukcji nadburcia, więc zdecydowałem się zapytać z jakiej paki to zrobiła, bo mi to wygląda na niepotrzebne dodawanie stali. Wywiązała się dyskusja, podczas której padły słowa, które uświadomiły mnie, że błędy językowe nie są domeną jedynie internetu. - Pani K, czy mogłaby mi Pani powiedzieć z jakich powodów ten raptem 2tonowy żurawik chce Pani zamocować tak, jakby on miał podnosić cały statek? Przecież on ma raptem malutką łódź roboczą unieść. Tak z ciekawości pytam, bo na chłopski rozum to co było wystarczy. - Ale wie Pan, tam na środku to jego nic nie trzymie. - Jak to nic nie trzymie? (tu myślałem, że to jakieś przejęzyczenie, więc daję jej wybrnąć). - No nic nie trzymie. Tam niżej to trzymie trochę, ale wyżej to już w ogóle nie trzymie. - No jak to? Przecież trzymie sensownie, pospawane jest. - Nie, nie. Tam trzeba dodać to, to i to. Wtedy coś już trzymie. - Aha, no dobrze, dziękuje za wyjaśnienie. (cisnęło się na usta coś w stylu "Ja zaraz nie wytrzymie"). Inna sytuacja. Siedzę przy biurku, dzwoni telefon. Nadmienię, że w pokoju pracuję z 2 innymi osobami, a każdy ma na głowie inne projekty. Kątem ucha nieraz słyszę, że ktoś o czymś rozmawia, ale nie wsłuchuję się w to. Traf chciał, że byłem sam w pokoju, więc podnoszę słuchawkę. Dialog wyglądał mniej więcej tak: - Dzień dobry. Jestem kierownikiem budowy, dzwonił do mnie ktoś z tego numeru. - Dobry. Nie byłem to ja, ale pewnie to ktoś z sąsiadów. Przekażę, żeby oddzwonił, gdy wróci. O którą budowę chodzi? (stocznia robi kilka statków na raz, więc trzeba ustalić o co gościowi chodzi) - Jak to którą budowę? - No jak to którą? Muszę wiedzieć o którą budowę Panu chodzi. - To ile tych budów jest? - Nie wiem. Ale o który statek Panu chodzi? - Jaki statek? W tym momencie zapaliła mi się lampka ostrzegawcza, że coś jest nie tak. W przyspieszonym tempie odtworzyłem sobie co słyszałem wcześniej, dodałem dwa do dwóch i skojarzyłem, że sąsiad dzwonił gdzieś, gadał o działce i szukał kogoś od hydrauliki z uprawnieniami kierownika budowy. Sytuacja momentalnie rozjaśniła się. Rozmawiałem z kierownikiem budowy kibla na działce na Kaszubach...

21 października 2014 o 23:51 UTC+02
Weekend techniki minął. Tradycyjnie już stworzyłem fejsbukowe wydarzenia, żeby mi nikt nie powiedział, że "chciałem/-am iść, ale nie wiedziałem\-am". Odzew znikomy, frekwencja jeszcze mniejsza (przynajmniej ze strony znajomoludzi marudzących w stylu "zróbmy coś innego, wybierzmy się gdzieś, a nie ciągle tylko piwo" - no ale nie marudzę, jesienna chandra łapie każdego). Jako że techniki w życiu inżyniera nigdy dosyć w sobotę pojawiłem się pod Galerią Przymorze (bynajmniej nie w celach artystycznych), skąd autobus opłacony przez francuskie EDF zabierał chętnych do dzielnicy Młyniska. Francuzi tym razem nie dali ciała i wsiadłem do podstawionego busa (czując się przy tym jak Poilu wieziony nad Marnę paryską taksówką). Po dotarciu na miejsce i kilkukrotnym wpisaniu się na listy chętnych na zwiedzanie elektrociepłowni zostałem przeszkolony z zakresu wiedzy ogólnej o wspaniałości naszego drogiego dostawcy ciepła i prądu. Dodatkowo w czasie skróconego szkolenia BHP zostałem uświadomiony, że dzieci dzielą się na 3 kategorie: najmniejsze (takie co je można nosić 40 minut wycieczki na rękach), duże (takie co się nie zmieszczą w szczelinach między urządzeniami, przestrzeniach między barierkami, itp) i małe (tych na obiekt nie wpuszczali). Dopełniłem formalności, więc dostałem stopery (nówki sztuki), kamizelkę odblaskową i kask. Z racji tego, że byłem z ludźmi nieuświadomionymi pokazałem znajomym, że po założeniu kasku i wyregulowaniu wielkości pokrętłem należy pochylić się do przodu o 90 stopni i sprawdzić, czy nakrycie głowy nie spada. W tym momencie losowy Janusz z wąsem (taki naprawdę najbardziej typowy z typowych) widząc to zaśmiał się, ułożył dłoń, jakby trzymał butelkę 0,5l, odchylił się do tyłu o jakieś 25-30 stopni i powiedział, że oni tak sprawdzali kaski. Wyszło moje nieobeznanie w temacie. Oprowadzał nas Pan Roman, prawdziwy inżynier, który wiedział wszystko o wszystkim. Był tylko jeden problem. Niezapytany prawie się nie odzywał. Co chwila zatrzymywał się przy czymś, pytał, czy są jakieś pytania, po czym szliśmy dalej, bo nikt nie wiedział o co właściwie pytać. Oczywiście w pewnym momencie moja dziecinna ciekawskość zwyciężyła nad nieśmiałością i dowiedziałem się, że na hałdzie jest zapas węgla na jakieś 1,5 miesiąca działania zakładu, a nowy, czwarty komin (ten, co w nim zamontowali płuczkę do odsiarczania spalin) jest z tworzyw sztucznych, a nie betonowy jak pozostałe i dlatego cała konstrukcja wspornikowa wokół jest już na stałe. Poza tym w środku najwyższego komina są schody, więc nie trzeba popylać po zewnętrznych drabinkach na wysokość 230m. Ale to tak w ramach ciekawostek, jakby kogokolwiek poza mną interesowało. :) W pewnym momencie wchodziliśmy schodami koło wielkich młynów do mielenia węgla. Pan Roman przepraszał, że tam tak zapylone i powiedział, specyficznie zaciągając, że skoro "młyn wiele węgiel, to pył być musi". Odpowiedziałem, że jako stoczniowiec jestem przyzwyczajony do niesterylnych miejsc pracy. Nie skomentował, co mnie trochę zmartwiło. Najważniejszy punkt programu nastąpił, gdy staliśmy koło jakiejś maszyny, a Pan Roman otoczony wianuszkiem ludzi coś opowiadał. Na zewnątrz słyszały go osoby stojące max 0,5m od niego. Teraz wszyscy mieli stopery w uszach, maszyna obok pracowała intensywnie, a on mówił. Coś. Do tej pory wierzę, że było to coś ważnego. Mimo mojego narzekania wycieczka była fajna. Przynajmniej zobaczyłem skąd jest prąd, który teraz używam, żeby to pisać. A to, że musiałem się domyślać wszystkiego to już taka przypadłość inżyniera. :) Rozpisałem się, więc żeby nie przedłużać tego posta relację zakończę na dniu pierwszym. Jutro postaram się opisać wizytę w martwowiślanym tunelu następnego dnia. Było jeszcze ciekawiej. :)

2 listopada 2014 o 00:48 UTC+01
Obiecałem, że opiszę jeszcze wyprawę spacerową przez martwowiślany tunel, więc teraz z gigantycznym opóźnieniem zrobię to, żeby nie zawieść fanek (no dobra, fanów też). Możliwość przejścia tunelem w budowie była reklamowana w wielu miejscach, więc chętnych było znacznie więcej niż podczas zwiedzania elektrociepłowni. Dotarliśmy grupowo do punktu startu, jakim było niedawno zbudowane rondo na ul. Marynarki Polskiej (największe w Polsce), które jakiś rok wcześniej było świadkiem próby zamachu na mnie, gdy rozpędzony małolat w Skodzie władował się pod tramwaj, którym jechałem. Swoją drogą ciekawe wrażenie siedzieć na miejscu zaraz za motorniczym i obserwować jak tramwaj pcha przed sobą auto po torach przez jakieś 10m. Dobrze, że nikomu nic się nie stało. Organizatorzy wydarzenia postarali się i wyłączyli z ruchu część ronda, żeby ludzie oczekujący na wejście do czeluści tunelu nie zostali rozjeżdżani przez samochodziarzy. Podczas oczekiwania na wpuszczenie na teren budowy obserwowałem smutek w oczach ochroniarza, który dotychczas przez całą budowę dzielnie nie wpuszczał postronnych. Tym razem cały jego uporządkowany świat zawalił się, bo jego kanciapę mijały tłumy Gdańszczan. Mam nadzieję, że do tej pory pokonał ten szok. W pewnym momencie tłum ruszył. Poza typowymi rozmowami o niczym można było usłyszeć różne komentarze losowych ludzi. Oprócz "wpierod!" zapamiętałem zdanie "Jola, znalazłem nasze dziecko, nie musimy robić nowego po wyjściu po drugiej stronie". Po przejściu 100m zostaliśmy zatrzymani i zaczęło się ponowne oczekiwanie na wpuszczenie do środka. Tym razem niedaleko stał telebim i można było oglądać wyborcze agitki prezentujące historie powstania tunelu. Bardzo podkreślano, że inwestycja jest dziełem obecnie panującego prezydenta miasta. Zwiedzić można było tylko jedną nitkę tunelu. Przez moment bałem się, że przed wyjściem będzie trzeba odpowiedzieć kto jest najlepszym prezydentem i za złą odpowiedź można zostać zamkniętym w drugiej nitce tunelu. Na szczęście pytanie nie pojawiło się i mogę teraz zrelacjonować całą podróż. Znudzony tą kampanią wyborczą powiedziałem, że dzięki Budyniowi Polska staje się krajem z największą liczbą tuneli pod Wisłą. Losowy koleś obok odwrócił się do mnie i zaczął mnie uświadamiać, że to nie jest jedyny tunel i w Warszawie też budują za pomocą maszyny tbm. Najwyraźniej moje poczucie humoru nie trafia do każdego. :( W końcu ruszyliśmy. Mina inspektora BHP wskazywała przerażenie, gdy do tej pory pilnował, żeby każdy wchodzący budowlaniec posiadał kask. W tym momencie tunel zwiedzały tysiące osób bez tego nakrycia głowy. Ciekawe, czy ma przez to koszmary do tej pory. Wchodząc w czeluść tunelu moje ego rosło z każdą sekundą. Poczułem się jak fragment kulturowej i społecznej elity narodu, która musi przetrwać ukryta w gigantycznym bunkrze. Czar prysł, gdy zamiast luksusowych apartamentów moim oczom ukazały się Stogi z Przeróbką. Ale nie uprzedzajmy faktów. Tunel jest na etapie wykańczania, więc można było podziwiać jak to wszystko wygląda w różnych etapach. Po zbudowaniu dwóch nitek za pomogą wielkiego kreta TBM obecnie buduje się połączenia techniczne między oboma tunelami. Ponieważ o dziwo pod rzeką ziemia jest nasiąknięta wodą inżynierowie wymyślili genialny sposób - zamrażają glebę miedzy nitkami i przez takie zmrożone coś przebijają się metodami górniczymi. Genialne w swej prostocie. W nitce, którą poruszaliśmy się były rury z solanką, która miała chłodzić tą ziemię. Rury były z zewnątrz zmrożone, ale niestety nie znalazłem chętnych na polizanie tychże rur za żadną kwotę. Najwyraźniej spadłą siła nabywcza naszej waluty. Co 200m stały dwie osoby w kamizelkach odblaskowych. Jedna z nich to pracownik ochrony pilnujący, żeby nikomu się nic nie stało. Drugą był inżynier-budowlaniec tłumaczący tajniki mijanej konstrukcji. Włączył mi się tryb dzieciaka i każdego z nich pytałem, czy już idę pod rzeką. To był mój pierwszy raz, gdy mijałem królową polskich rzek od spodu i mogłem jej zajrzeć pod taflę, wiec wolałem wiedzieć kiedy będzie ten wiekopomny moment. W którymś momencie inni spacerujący zapytali zakamizelkowanego typa o coś technicznego wskazując na stojącą w pobliżu maszynerię. Po kącie rozwarcia zdziwienia oświatowego (określenie autorstwa jednego z wykładowców na OiO) sięgającego dna tunelu stwierdziłem, że osobą zapytaną był ochroniarz. Odburknął tylko, że "to wierci" i zbył ich. Nie wiem, czy będą mieli najlepszą opinię o uprzejmości obsługi tunelu. Dotarliśmy do najgłębszego punktu tunelu, wykonaliśmy słit focie dla potomności i ruszyliśmy ku światełku na drugim końcu. Po wyjściu oczom mym ukazał się niezorganizowany tłum ludzi, który próbował wrócić do cywilizacji autobusami ZTMu zorganizowanymi przez organizatorów. Nadzór ruchu dopiero po interwencji jakiegoś garniturowego kolesia zaczął ogarniać temat i podstawił naraz kilkanaście busów przez co tłum zamiast przepychać się naprzód tratując po drodze matki z dziećmi rozszedł się do poszczególnych wozów. Szkoda, że nie można było tak od razu - uniknęłoby się niepotrzebnej nerwówki. W trakcie jazdy w tradycyjnym w takich sytuacjach tłoku w pewnym momencie przy ostrzejszym hamowaniu usłyszałem jakieś dziecko stojące za mną, że "mamo, mamo, ten pan jest jak ruchoma ściana". W tym momencie poczułem się jak fragment Gwiazdy Śmierci. :) Podsumowując - wycieczka była super, kto nie był, ten niech żałuje, następnego razu (piechotą) raczej nie będzie. Mój zapis z endomondo jest unikatowy. :D Żeby wpis nie był totalnie monotematyczny - ostatnia historyjka z stoczbusa. W piątek przystanek na pętli Kliniczna był pełen. Później wyczytałem, że na Marynarki Polskiej nie było prądu i tramwaje zawracały na naszej pętli technicznej. Masa zdezorientowanych ludzi stała na przystanku i czekała. Właściwie nikt nie wiedział na co. W pierwszej chwili pomyślałem, że jakaś promocja w pobliskim Lidlu jest. Nadjechał stoczbus, ludzie zaczęli się pchać, stoczniowcy nie zmieścili się. W pewnym momencie padło pytanie do kierowcy kiedy on ruszy do tego Nowego Portu. On dzielnie tłumaczył, że nie tam jedzie. Sfrustrowani pasażerowie zaczęli wysiadać i nastąpiła wymiana na sfrustrowanych stoczniowców. Znalazł się jednak rodzynek myślący, że jego jednak zawiozą do tego Newportu. Po tym, jak minęliśmy most na Martwej Wiśle zaczął się panicznie rozglądać gdzie go w ogóle wiozą. Przy bramie nr 2 (która zgodnie z nazwą jest pierwszą, którą widać) przerażony zapytał kierowcę gdzie w ogóle jedzie. Miał szczęście, że ten bus ma tylko 3 przystanki. Z takim ogarnięciem równie dobrze mógłby wylądować w Tczewie. Morał jest więc prosty - zawsze patrzcie w co wsiadacie. A najlepiej pytajcie, czy aby na pewno to nie jedzie do stoczni. ;)

4 listopada 2014 o 22:42 UTC+01
Opiszę, póki pamiętam, bo później historyjka zagubi mi się gdzieś w czeluściach łepetyny. Po 9h pracy wychodzę sobie ze stoczni, podziwiam mrocznie oświetlone hale mieniące się w ciemnościach, obserwuję świetnie wyglądające, oświetlone zadokowane statki wyłaniające się z mgły i czekam na transport. Nadjeżdża stoczbus, zwyczajna niezwykła gromada pasażerów zajmuje miejsca i jedziemy. I pojawiają się historie - opowiadane z takim przejęciem, że muszą być autentyczne. Stoczniowcy to ludzie z poczuciem humoru nie ograniczającym się do śmiechu z tego, komu się Specjal wylał. Był sobie koleś noszący zawsze ze sobą ciężką torbę. Miał w niej gigantyczny bałagan, właściwie sam już nie wiedział co w niej nosi. Koledzy z wydziału zorganizowali się i uknuli intrygę. Wzięli kawał złomowej stali narzędziowej, docięli do odpowiedniego rozmiaru i zapakowali na dno torby tak, że nie było nic widać. Podobno przez miesiąc facet codziennie kursował do i z pracy z bonusowym ciężarem i nawet tego nie zauważył. Swoją drogą - ciekawe co na to ochrona, która przecież poluje na ludzi wynoszących ukradkiem złom. Albo gość miał niesamowite szczęście, albo ci groźni mundurowi wcale nie są tak skuteczni, a ich wykrywacz metalu, którym skanują plecaki jest naprawdę jakąś marną atrapą i żyję w nieświadomości przez 3 lata zastanawiając się zawsze, czy to coś nie zacznie pikać bez powodu (syndrom sklepowych bramek). Będzie trzeba sprawdzić. Kończąc zasłyszaną stoczbusową historyjkę zacytuję tylko koniec dialogu dwóch opowiadających to ludzi pracy - niezmiernie mnie to rozśmieszyło, ale to może być zbyt hermetyczne, żeby wywołać wesołość w szczurach lądowych. ;) - No i wiesz, władowaliśmy mu tą dociętą płytę na dno torby i tak miesiąc chodził, nawet nie zauważył w tym burdelu dodatkowego złomu. - No tak. Miał usztywnione dno.

26 listopada 2014 o 00:05 UTC+01
Kolejne dni zlatują nie wiadomo kiedy. Rano zimno i ciemno, po południu ciemno (zwłaszcza jak się posiedzi godzinkę dłużej w hucie) - od razu widać, że zaczął się sezon jesienno-zimowych smutów. Pojawiło się u mnie kilka syndromów pracoholizmu, co zaczyna mnie martwić. Właściwie to sam domowy pecet mi to sugeruje - skoro wśród sugerowanych najczęściej używanych programów Windows wywala mi klienta VPN i zdalny pulpit skonfigurowany na pracowego kompa. No i służbowy adres mailowy w zakładkach też niebezpiecznie często jest używany. Nie ma to jak balansować na krawędzi. Potrzebuję zająć umysł czymś innym, bo te statki mi tylko nerwów napsują. Może trainspotting? Właśnie odnośnie tego tematu. Przebywałem w piątek w pewnym oliwskim lokalu rozrywkowym, którego lokalizacja bliżej dworca kolejowego jest niemożliwa. Parę osób wpada do środka i mówią, że Pendolino przyjechał. Wychodzę na zewnątrz. Patrzę i faktycznie. Przy końcu peronu widać rufę pendoliniastego składu. Po peronie w stronę dziobu biegnie koleś z teczką. Wypite piwko w mojej głowie nie pomaga w analizowaniu sytuacji, ale zębatki powoli się kręcą. Pociąg stoi, człowiek biegnie - znaczy maszynista. Patrzę na ten nasz nowy cud techniki i myślę nad jakimś dobrym komentarzem. W pewnym momencie nadchodzi myśl płynnie przechodząca w okrzyk w stronę biegającego maszynisty: "Panie, pudło ci się nie wychyla!". Zignorował mnie. Myślę, że było mu wstyd. Albo nie docenił kunsztu tego humoru. Inna sprawa, że w tym samym miejscu już widziałem Pendolino. Jakoś pół roku temu przejechał sobie późnym wieczorem przez Oliwę. Nikt mi nie uwierzył, każdy uznał, że bredzę zmęczony po tygodniu pracy. Cały wieczór mnie to nurtowało. Rano wyczytałem, że w Gdańsku były targi bodajże Trako i mogłem zobaczyć naszego demona prędkości. Ciekaw jestem co będzie, jak go zobaczę trzeci raz. Reasumując dwa powyższe tematy - póki nie wymyślili Autocada w wersji mobilnej, to jestem bezpieczny i w tramwaju mogę zajmować się lekturą książek, a nie projektowaniem. Na razie ZTM i ZKM dba o moje zdrowie psychiczne. Oby mi nie doliczyli nic do biletu miesięcznego. Jak komunikacja, to aż żal nie przytoczyć kolejnej ze stoczbusowych historyjek. Czekam sobie spokojnie wczoraj na Klinicznej na dyliżans. Do jednej z osób na przystanku podchodzi ekipa typowych pracowników fizycznych. Nie mieli co prawda kołczanów prawilności, ale ich nogi ewidentnie tylko czekały, aby ułożyć się do słowiańskiego przykucu. Zapytali losową osobę o taki biały budynek z napisem Stocznia Północna. Już chciałem włączyć się do rozmowy, gdy w mej głowie zaświtała wątpliwość. Bo oni zaczęli coś mówić o rozbiórce, demontażu i remoncie generalnym. A ja chciałem ich pokierować do stoczniowego białego budynku biura przepustek. Myślę, że pani w środku bardzo by się zdziwiła, gdyby w trakcie jej pracy ktoś nagle zaczął rozbierać ściany. Niezawodne Trójmiasto.pl poinformowało mnie, że remont (połączony z rozbiórką jednego piętra) przejdzie dawny stoczniowy biurowiec przy ul. Marynarki Polskiej/Jana z Kolna. I on właśnie jest biały. Ale napisu "Stocznia Północna" nie ma na nim od lat. Więc panowie w dresach albo pochodzili z przeszłości, albo mają delikatne opóźnienie. Nie wiem co gorsze i zaczynam się bać, że skoro oni pytają losowych ludzi który budynek mają wyburzać, to co dopiero będzie jak trafią przypadkiem na Żabiankę... W ogóle ostatnio zacząłem się zastanawiać jak mogłoby potoczyć się moje życie, gdybym podejmował inne decyzje. Np jakbym poszedł na medycynę, to odkryłbym jakąś nową chorobę. Ktoś potem nazwałby ją moim imieniem. Znając moje szczęście to byłaby to jakaś forma opryszczki. Byłbym na ustach wszystkich. Pozostanę jednak przy swoim inżynierowaniu. Może i o mnie w mediach nie mówią, ale kto wie co przyniesie przyszłość. W TVNie wywiadu już udzielałem w końcu. Ale to temat na osobną opowieść.

6 grudnia 2014 o 21:09 UTC+01
Kolejny cel w życiu osiągnięty. Z setek dziwnych komentarzy ktoś wyciągnął jeden trafny, zrobił zrzut ekranu i wrzucił na mistrzowie.org, po czym inny ktoś umieścił to na głównej stronie. Gdyby nie pewne osoby z towarzystwa, które dyskretniej (Sylwia Grochala, Evul Evulasty) albo i mniej dyskretnie (Fifth Machiavelist) mnie o tym poinformowały to nie byłbym świadomy, że zostałem gwiazdą Internetu. Nie wiem, czy to, że od piątku nasilił mi się kaszel ma z tym jakiś związek, ale zdecydowanie czuję się inaczej niż wtedy, gdy byłem jedynie szarym internautą. W każdym razie dziękuję każdemu, kto głosował na mnie i rekomendował mój wpis Jury tamtejszej strony. Dziękuję również Matce Stoczni, bo gdyby nie ona to byłbym innym człowiekiem, który nie odreagowywałby stresów w pracy komentując bzdury na fejsbuczku. Dziękuję również samemu fejsbukowi, który niezgodnie z konwencją berneńską dysponuje moimi zdjęciami i treściami zamieszczanymi przeze mnie na tym portalu. Mam nadzieję, że potencjalnych pracodawców nie zrazi mój nieraz czarny humor. Jeżeli istnieją jeszcze ludzie, którzy nie widzieli mojego dzieła, to podam linka. Warto rzucić okiem, bo nigdy nie wiadomo, kiedy ktoś nie sformatuje Internetu. http://mistrzowie.org/618447/Garnek Schodząc z tematu życia w internecie. Ostatnio wyciągnąłem spod łóżka wagę i z pewną taką nieśmiałością umieściłem na niej swój ciężar. Wynik spowodował uśmiech na mojej twarzy. Stwierdziłem, że najwyraźniej baterie padły i trzeba wymienić, ale jakoś nie ciągnie mnie do tego. Kiedyś to zrobię, ale na razie jestem zadowolony z tego, co pokazuje się na wyświetlaczu. A waga pokazuje anglojęzyczne słówko "low". Mi pasuje. :)

7 grudnia 2014 o 18:56 UTC+01
Modelarstwem zajmuje się jakieś 3/4 swojego życia i wydawało mi się, że mało co mnie zaskoczy. Firmy modelarskie wręcz gustują w wytwarzaniu modeli pojazdów, które w rzeczywistości były jedynie prototypami, a wręcz nie zeszły z desek kreślarskich. W skali 1/72 jest tyle zestawów niemieckiej piechoty, że można by stworzyć dioramę przedstawiającą atak kilkuset chłopa i każda poza byłaby inna. A jednak zawsze miałem dziwne wrażenie, że czegoś brakuje. Gdzieś z tyłu głowy było takie odczucie, że jednak o czymś nie pomyśleli. Dziś moje życie odmieniło się. Odkryłem ten brak i już ze spokojnym sumieniem mogę zacząć nowy tydzień świadomy tego, że gdyby zachciało mi się stworzyć makietę Woodstocku to kluczowy element jest do kupienia. Szanowni czytelnicy, oto jest. Detalicznie odtworzony obiekt o znaczeniu strategicznym, bez którego obecności żadna impreza masowa nie może mieć miejsca. Oto jedyny i niepowtarzalny żywiczny podwójny zestaw do samodzielnego montażu Toi Toia w skali 1:72. http://www.mojehobby.pl/products/Portable-Toilet-TOI-TOI-2-pcs-Full-resin-kit-1-72.html