Poprzednia część dobrnęła do końca 2014 roku, więc tu wpadnie twórczość z lat 2015/16. Każdy wpis o czym innym, totalnie bez ładu i składu, zero systematyczności, ale zawsze coś. Jak to mówili o mnie w podstawówce: "zdolny, ale leniwy". Dlatego w ramach swojego lenistwa sypię zgrupowanymi wpisami:
24 stycznia
2015 o 14:43 UTC+01
Przedwojenna
szkoła pisania to jest coś pięknego. Swoją drogą jestem ciekaw kto u nas w
TKP/a (dla niewtajemniczonych - to kryptonim pracowni architektonicznej) zna tą
książkę. :) Witold J. Urbanowicz "Architektura okrętów" "Granice
współpracy konstruktora i architekta. (...) Czynnikiem utrudniającym
porozumienie może być również odmienność kryteriów stosowanych przez
konstruktora i architekta. Obie strony powinny zdawać sobie sprawę, że
umiejętne powiązanie tych kryteriów może dać w efekcie najbardziej udany
obiekt. Czysto techniczne i racjonalne podejście konstruktora musi zespolić się
z humanistycznymi dążeniami architekta, dla którego właściwą miarą rozwiązań
jest sam człowiek na okręcie. Do takiego zespolenia winny świadomie dążyć obie
strony, zaś światły konstruktor przyjmie przy tym bez trudności podstawową
zasadę, że technika stoi na usługach życia i jest środkiem do wydobycia
wysokich jego walorów, a nie celem sama dla siebie. Ów światły konstruktor
chętnie przyoblecze w ciało to, co stworzy inwencja i talent architekta, a
ponadto nada wspólnemu dziełu specyficzne właściwości, które odróżniają okręt
od innych dzieł techniki - właściwości ruchu, stateczności, zwrotności i
zdolności do walki z żywiołem. (...)". Żeby to działało, to by było
cudownie. Bo jak na razie sytuacje, że "musimy usunąć taką jedną drobną
ścianę" przez co cały misterny układ podparcia ośmiu pięter wyżej trafia
szlag są nazbyt częste. Najtrafniej to opisuje krótkie i dosadne:
"marzenie architekta to koszmar konstruktora". Inna sprawa, że
absolutnie nie mam nic przeciwko zespoleniu się z dążeniami architektek. :D
25 stycznia
2015 o 22:14 UTC+01
Człowiek
musi rozwijać się bezustannie. Bez rozwoju nie ma przyszłości. Jesteśmy jak ten
rower. Możemy nie mieć dzwonka i błotników, ale musimy jechać do przodu, bo
inaczej jedni przykują nas łańcuchem w jakimś dziwnym miejscu, a inni zwiną
koła i bagażnik. Dlatego rozwijając swoje lingwistyczne zdolności dziś
dowiedziałem się jak po niemiecku jest "karton". Szanowni czytelnicy,
uchylając rąbka tajemnicy informuję: "der karton".
10 lutego
2015 o 18:08 UTC+01
Sprawdzając
klawiaturę po delikatnym zalaniu wpisałem "123456789" w okienku
wyszukiwania fejsbuka i odkryłem, że istnieje otwarta grupa o tej nazwie. Mam
dylemat, czy dołączyć. Piszą tam jakimiś dziwnymi szlaczkami. Być może odkryłem
uśpioną komórkę terrorystyczną. Gdybym w najbliższym czasie przestał spamować,
to zgłoście sprawę kontrwywiadowi wojskowemu.
11 lutego
2015 o 00:15 UTC+01
Odkąd do
pracy docieram autem kierowanym przez najlepszego brata, jakiego można sobie
wymarzyć, moja pisarska kreatywność podupadła (zgodnie z zasadą zachowania
energii zamieniła się w poranne lenistwo). Zabrakło mi weny, której pełno można
wyczuć rano i po fajrancie w stoczbusie. W nowym roku pogoda dotychczas nie
sprzyjała różnorakim eskapadom, więc i w dziwnych miejscach nie miałem jak
dostrzec tematów o których mógłbym napisać. Nic jednak w przyrodzie nie ginie,
więc moja ulubiona praca sama w sobie daje mi preteksty do tworzenia tych
długaśnych zbitek sylab. Każdy, kto uważa, że w biurze projektowym intensywnie
pracuje szara masa identycznych inżynierów głowiących się nad tym, jak ulepszyć
każdy aspekt okrętownictwa myli się. Przynajmniej po części. Wśród tej szarości
wyróżniają się nasze piękne koleżanki, które są jak te radzieckie atomowe
lodołamacze. Gdyby nie one, to pola lodowe ciężkiej pracy zgniotłyby nas do
końca. W ramach dywersyfikacji zatrudnienia wśród koleżanek mamy absolwentki
UG. Po pierwszym szoku i uświadamianiu czym jest enigmatyczna
"pawęż", albo czym różni się wzdłużnik od wzdłużnicy i dlaczego
istnieje dennik i wzdłużnik denny, ale już dennik wzdłużny to profanacja,
walczą one dzielnie z wszystkim co im Matka Stocznia rzuca pod nogi. W trakcie
jednego z dialogów pojawił się temat studiów. W ramach zagajenia rozmowy
wypaliłem, że "socjologia, czy wróżbiarstwo, zawsze mi się to myli".
Dyskusja zeszła na jeden z przedmiotów o wdzięcznej nazwie bodajże antropologia
współczesności (Sandra, popraw mnie proszę jeżeli mieszam te Wasze magiczne
nazwy). Na wzmiankowanych zajęciach wykładowca opowiadał o horoskopach, magii,
targach "Od wahadełka do gwiazd", prętach mocy (nie wnikajcie, to
jest zbyt absurdalne, żeby tłumaczyć). I w tym momencie przemówił głos zza
szafy. Gwoli wyjaśnienia - pomieszczenie w którym dzieje się akcja ma taki
układ, że jedno ze stanowisk pracy oddzielone jest od pozostałych szafą -
siedział tam koleś, którego nikt nie znał, przywitał się na początku i po
prostu był i coś robił. I tak przez ileś dni pod rząd. Głos zza szafy
spowodował, że zamilkliśmy. Usłyszeliśmy coś w stylu: - To wszystko jest
prawda. To nie żadna magia, tylko autosugestia. Ja np po odpowiednim
przygotowaniu duchowym rozmawiam z kosmosem. Ostatnio np miałem wizję, że
wszystko co złe człowiek zrobi wróci potem do niego. Czekaliśmy na wybuch
śmiechu. Zza szafy wysunęła się jednak poważna twarz kolegi, który ani myślał
żartować. Momentalnie zmieniliśmy temat. Myślałem, że przegięciem jest, gdy
sobie podśpiewuję, albo rozmawiam sam ze sobą gdy pracuję dłużej i zostaję sam
w pokoju. Ale wizji i rozmów z kosmosem jeszcze nie miałem. Boję się jednak
śmiać z UG, bo nie wiem kiedy nie skomentuje tego Głos Zza Szafy. Przełożeni
również mają poczucie humoru. Któregoś dnia zgłosiłem kierownikowi, że
przydałaby się druga osoba do pracy na projekcie, bo jak tak dalej pójdzie, to
za dużo mi się nawarstwi tematów i będzie kryzys. Kierownik stwierdził, że to
ciężka sprawa, bo każdy ma roboty po łokcie, ale spróbuje coś wymyślić. Wrócił
po południu z salomonowym rozwiązaniem. Jako osobę do pomocy otrzymałem siebie,
tylko w godzinach nadliczbowych. Teraz formalnie na projekcie pracuje dwóch
kadłubowców. Jak tak dalej pójdzie, to grozi mi rozdwojenie jaźni. Na razie
staram się skoordynować prace moich dwóch ja i ustalić który z mnie jest
prowadzącym projekt, a który tylko na nim pracuje. Do tej pory się dogadujemy,
ale sprawa jest rozwojowa. Istnieje ryzyko, że zamiast wizji i rozmów z
kosmosem będę kłócił się sam ze sobą. Moja humanistyczna dusza cierpi katusze,
gdy muszę rozmawiać z moją ulubioną Panią z PRSu (tak, tą samą co kiedyś kazała
wzmacniać mocowanie żurawika, bo go tam słabo trzymie). Tym razem
dyskutowaliśmy o pewnej wnęce, gdzie wg niej nasze urządzenie się chowie. Jak
tak dalej pójdzie, to ja sam się schowię, bo tego nie wytrzymię. Ja rozumiem,
że istnieją gwary i jakieś naleciałości, ale podczas rozmowy dwójki inżynierów
językowa jakość powinna być jak najlepszej próby. W żadnym wypadku
"chowie" - jeżeli już to "ukrywie"...
15 lutego
2015 o 22:32 UTC+01
Weekendowe
przemyślenia, które mnie naszły tak jakoś nagle. Właściwie to powinienem
podziękować szacownej uczelni o pięknej nazwie Uniwersytetu Gdańskiego. Gdyby
nie ich praca naukowa, rozwój, ambicje, dbałość o odpowiedni poziom nauczania,
profesjonalna kadra dydaktyczna i nowoczesne wyposażenie pracowni nie byłbym
tym kim jestem. Nie robiłbym czegoś, co sprawia mi frajdę (co nie oznacza, że
nie rodzi też frustracji i zniechęcenia) i nie mógłbym na własne oczy widzieć
konstrukcji, które przybierają formę na podstawie własnoręcznie (co prawda na
kompie, ale zawsze) tworzonej dokumentacji. A to wszystko wprost dzięki UG,
ponieważ ta szacowna uczelnia nie wpuściła mnie do siebie na studia
informatyczne przez co poszedłem na PG na kierunek, gdzie jeszcze były miejsca.
A potem zostałem tam tak jakoś z rozpędu, odkrywając, że właściwie te szare,
brudne i brzydkie statki nie są takie złe. :)
1 kwietnia
2015 o 07:30 UTC+02
[Kontekst tego wpisu jest prosty. Prima aprilis. Jest on jednak konieczny do zrozumienia późniejszego wpisu z 11. maja]
Wojna. Wojna
nigdy się nie zmienia. Ale praca nieraz tak. Długo się nad tym zastanawiałem,
ale decyzję musiałem w końcu podjąć. Gdy poziom frustracji, chaosu i absurdu
przekroczył stan krytyczny wybór był łatwiejszy. Wiem, że to zaskakujące, ale
za miesiąc będę rzadszym gościem w Trójmieście. Zgodziłem się na podjęcie się
zadania pomocy w podniesieniu z dna stoczni rzecznej w Płocku. Długo nad tym
myślałem, ale rzadko kiedy człowiek może zostać naczelnikiem działu
konstrukcyjno-projektowego w tym wieku. Poza tym od poczatku wiedziałem, że
trzeba będzie wyjechać. Taka branża. Teraz muszę zebrać zapas Specjala na jakiś
czas. W sumie trochę żal stoczbusa. Ale może będą tam mieli coś równie
pouczajacego. Podsumowujac - mamy miesiąc na wypicie pożegnalnego piwka. Chetne
osoby zapraszam do osobnych ustalen terminów. :)
9 kwietnia
2015 o 20:20 UTC+02
http://www.gospodarkamorska.pl/Stocznie,Offshore/w-remontowej-trwa-modernizacja-dwoch-okretow-jeden-z-nich-wyplynie-z-gdanska-jako-statek-wiertniczy.html
Trochę pozytywnego PRu jeszcze nikomu nie zaszkodziło. Inna sprawa, że
jednostkę Normand Draupne poznałem od podszewki. Inspekcja zbiornika paliwowego
w którym ktoś wymyślił sobie zamontowanie nowej echosondy była ciekawa do
momentu, gdy uzmysłowiłem sobie, że nawet po dwukrotnym wypraniu kombinezonu
nadal czuć od niego paliwo. Pozdrawiam przy okazji kolegę, który odmówił
pójścia na statek słowami "Nie po to szedłem na studia, żeby teraz po
zbiornikach chodzić". Muszę popracować nad swoją asertywnością. :D
30 kwietnia
2015 o 21:47 UTC+02
[To jest opis mojej fotki wrzuconej na FB. Może kiedyś podlinkuję. Z samego opisu można wywnioskować co przedstawia.]
Tzw. stoczniowy
przykuc, czyli to nie są rusztowania dla ludzi z moim wykształceniem. Model
prezentuje na sobie kurtkę pilotkę (rozmiar maksymalny, jaki dało się zamówić -
prawdopodobnie to rozmiarówka dla pilotów małych samolotów, stąd nazwa);
kombinezon zagłady typu pełnego godnie przybrudzony ciężką pracą i farbą
olejną; torbę wszechrzeczy typu przezramiennego (blokującą się zgodnie z nazwą
na każdej rzeczy po drodze, ze wskazaniem na śruby przy włazach), latarkę
przeznaczenia (bo przeznaczone jest jej nie świecić akurat, gdy jej
potrzebuję); robocze półbuty zniszczenia (przeznaczone do jakichś sterylnych
serwerowni, bo po bieganiu po rusztowaniach niedługo zostaną z nich ćwierćbuty)
i biały kask potęgi i chluby (tu nie mam uwag, niezliczoną ilość razy uratował
mi łeb przed przywaleniem w coś niemiłego). Uprzedzając uwagi - jakość celowo
jest jaka jest, żeby pokazać chropowatość tego zawodu.
5 maja 2015
o 20:29 UTC+02
Kolejna
delegacja za mną. Tym razem połączona z organizacją własnego transportu. Na
DNV-GL Software Seminar zarejestrowałem się praktycznie w ostatnim momencie,
więc nie było czasu na bookowanie biletów. Wszystko odbyło się na wariackich
papierach. Zdyszany (sprinty i poruszanie się góra-dół obecnie nie są moją
dobrą stroną, maratony właściwie tym bardziej) po biegu do środka transportu
zobaczyłem tylko jego tył. Pomimo przeciwności zakasałem rękawy i zdecydowałem
się, że kolejny kurs pozwoli mi zdążyć na styk. Odsunąłem się więc od krawędzi
peronu i przeszedłem w tryb oczekiwania. W kieszeni tkwił bilet za 3,80zł wraz
z 20gr dopłatą dokupioną w kasie biletowej po dyskusjach z panią kasjerką we
wszelkich możliwych językach (w tym migowym), bo uchował mi się jeszcze bilet
sprzed podwyżek cen, którego nie zmarnowanie postawiłem sobie za punkt honoru.
A ponieważ SKM jeżdżę bardzo rzadko, to dopiero teraz pojawiła się okazja.
Historia zatoczyła koło, a ja ponownie udawałem się w delegację do Gdyni. Tym
razem do Redłowa, ale już bez eskorty (do Oksywia wieźli nas spod stoczni
taksówką - prawdopodobnie bali się, że tranzyt przez tak dużą część miasta z
rybami na rożnie w herbie może spowodować, że np konkurencja będzie chciała
wykonać zamach). Wsiadłem więc incognito do kolejki. Firmowa przepustka w
kieszeni parzyła jak rozgrzany palnik spawalniczy. W Redłowie, zgodnie z
planem, ale niby przypadkiem, trafiłem na koleżankę z biura i wspólnie
ruszyliśmy do gdyńskiej siedziby DNV. Pełna konspira. Mimo wszystko nie czuję
się pewnie w mieście, którego części mają irracjonalne nazwy w stylu Kacze
Buki, czy inne Fikakowo. Dotarliśmy. Oczywiście, jako że przeciętnie
obliczeniowcy w tej branży mają minimum 5 lat więcej niż ja, więc nikogo nie
znałem, ale koleżanka kojarzyła parę osób, więc była okazja do wymiany opinii
na temat prezentowanego oprogramowania. Najnowsza wersja używanego przeze mnie
programu jest w proszku - pokazywali nam wersję deweloperską i zapewniali, że
na pewno wydadzą ją w tym roku, ale coś czuję, że znowu będzie trzeba słać
maile do supportu z zauważonymi błędami. Tu pozdrawiam wszelkich znajomych z IT
- uwielbiam wypuszczanie niedokończonych wersji i liczenie, że użytkownicy
wszystko wyłapią. Prezentacje prowadziło m.in.dwóch Norwegów. Przy zbliżaniu
się do końca strasznie podkreślali, że zaraz będzie lunch i muszą kończyć
opowiadanie. Nie wiem, czy cieszyć się, że tak doceniają polską kuchnię, czy
obrażać, że uznali, że w Polsce to ludzie przychodzą na takie prezentacje, żeby
się nażreć. Wnioski z delegacji są właściwie dwa. Nowe oprogramowanie DNV
będzie bardzo przydatne (jak już je wydadzą), a obliczenia to dział
okrętownictwa nie spełniający wyśrubowanych norm unijnych. Na 30parę osób były
tylko 3 przedstawicielki płci pięknej. I w tym momencie apeluję do wszystkich
kobiet - obliczenia nie są takie straszne, spróbujcie, od razu branża to doceni
i zrobi się sympatyczniej. W końcu nie od dziś wiadomo, że kobiety łagodzą
obyczaje (i mam nadzieję, że również poziomy naprężeń krytycznych w
analizowanych płytach poszycia dennego). ;) PS. Podczas powrotu (również SKMką)
wygrałem kolejny etap odwiecznego wyścigu. Zauważyłem grupę 3 kolesi stojących
razem na peronie i dziwnym trafem wsiadających różnymi drzwiami. Niczym
najlepszy rewolwerowiec zdążyłem wyciągnąć bilet zanim tamten wyciągnął
identyfikator. Skruszony ruszył sprawdzać bilety innym pasażerom. 1:0 dla mnie.
8 maja 2015
o 00:20 UTC+02
Lingwistyczne
dylematy inżynierów. Wprowadzam uwagi armatora do jednego z naszych projektów.
Anglojęzyczny inspektor zrobił zdjęcie, dorysował otworki i podpisał, że trzeba
dorobić "scuppery". Jako, że staram się rozumieć co robię i
bezmyślnie się robotą nie zajmować zacząłem sprawdzać czym są te enigmatyczne
skapery (domyślanie się przeznaczenia to jedno, ale ciekawiło mnie co to po
naszemu jest). I tu z całą siłą uderzyła mnie nasza piękna polska tradycja
morska, a właściwie jej brak. Cały świat rozbudowywał floty i wprowadzał
morskie nowinki (przejście z epoki żagla w epokę pary) wysyłając floty i
eksploratorów lub kolonistów za oceany w czasach, gdy szczytem możliwości
potęgi Polski było ganianie się z zaborcami po lasach i praca u podstaw oraz
marzenia o szklanych domach i walce z germanizacją. Po odzyskaniu
niepodległości próbowaliśmy stworzyć z niczego flotę wykorzystując wiedzę
marynarzy i oficerów z flot wszystkich trzech zaborców. Wynikiem tego jest nasz
wspaniały fachowy język okrętowy, który jest na dobrą sprawę koktajlem określeń
prusko-rosyjsko-austriackich z wtrąceniami brytyjskimi i wymyślnymi typowo
słowiańskimi określeniami. Po tym, gdy ta historia znowu przeleciała mi przez
głowę odkryłem, że skaper to najzwyczajniejszy szpigat, lub jeszcze ładniej -
spływnik. Wiedząc to odkrycie przeznaczenia tych otworów (tu kluczowa kwestia -
na statkach jeżeli każemy cokolwiek wypalać, to tylko otwory. Dziury to bardzo
brzydkie i niefachowe określenie na każdy nieplanowany otwór, więc nazwanie
otworu dziurą to poważne faux pas i człowiek używający takiego określenia
narażony jest na ostracyzm w towarzystwie okrętowców) było już sprawą prostą.
Patrząc wstecz zauważyłem, że latka mijają, a ja dalej analizuję to nasze słownictwo.
A zaczęło się, gdy w pierwszym miesiącu pracy zapytałem czym jest
"seachest" i dowiedziałem się, że to po prostu "kingston".
Krótko i rzeczowo. :)
11 maja 2015
o 20:57 UTC+02
Życie jest
jak klocki lego. Niby coś tam budujemy, ale jak przychodzi co do czego, to
nadepnięcie na klocek boli. Mój niewiarygodny angaż w płockiej stoczni rzecznej
(tu pozdrawiam ludzi, którzy spotykając mnie serio pytają czemu jeszcze nie
pojechałem do Inżynierów z Petrobudowy) był zwiastunem zmian. Po półtorej roku
w moim unikalnym trzyosobowym gabinecie z zakratowanymi wąziutkimi oknami
skierowanymi na szczyt budynku obok nastąpił czas na coś innego. Imigranci
zajmują moje miejsca pracy. Firma zatrudniła człowieka mieszkającego od wielu
lat w Polsce, ale pochodzącego z Bliskiego Wschodu, więc dobrze, że nie jestem
narodowcem, bo moja duma zostałaby pokalana. W związku z zaistniałą sytuacją
zmuszony zostałem do przemieszczenia się wraz z bambetlami piętro wyżej do
sali, gdzie moje centrum dowodzenia znajdowało się wcześniej. Zobaczymy co
przyniesie przyszłość. :) O samej potrzebie zwolnienia miejsca pracy
poinformował mnie kierownik wspominając, że budynek budowany pół metra od
naszego okna za chwilę zasłoni resztę światła jaka tam wpada. Poza tym
klimatyzację odłączono w tych pomieszczeniach z racji tejże właśnie budowy po
sąsiedzku. Obydwa argumenty do mnie bardzo przemawiają, ale zastanawiało mnie
co myślą moi współpracownicy pozostający nadal w tej samej lokacji. Potem tylko
usłyszałem, że "widzi pan, panie Maćku. Młodym to dają szansę, ale
starszych to chcą za życia zabetonować w sarkofagu". Coś w tym jest. Po 3
latach pracy okazało się, że trochę niezbędnych rzeczy mi się uzbierało i
przenoszenie trochę mi zajęło. Biuro pustoszało, po korytarzach snuły się
sprzątaczki, a ja dzielnie przemieszczałem majątek ruchomy. Na szczęście pomimo
nadprogramowego przebywania w siedzibie firmy w odpowiednim momencie ugryzłem
się w język, bo nagle wpadł prezes, spojrzał, że nikogo poza mną nie ma i
zapytał: "Jesteś ostatni?". Ochota, żeby odpowiedzieć "Nie,
jeszcze parę osób jest na ostatnim miesiącu wypowiedzenia" albo "Tak,
wszyscy już się zwolnili" była nieziemska, ale nie zaryzykowałem
sprawdzania poziomu poczucia humoru szefostwa. Pomimo to trochę śmiechu było. Ponieważ
mamy dwie klatki schodowe i korytarze ustawione z grubsza na kształt ósemki, to
z reguły starałem się zawsze iść inaczej niż chwilę wcześniej szedłem w drugą
stronę. Taka maniera jak nienadeptywanie na linie między płytkami chodnikowymi,
ale na poziomie poważnych inżynierów. Poszedłem dalszymi schodami i u góry
podczas rozstawiania monitorów natknąłem się na prezesa. Zdziwiony zatrzymał
się i rzucił "Dwa etaty w różnych miejscach?". Z automatu
odpowiedziałem "Tak, ale tu jestem na zleconych" (dla niewtajemniczonych
- takie nasze wewnętrzne określenie na płatne nadgodziny) czym wywołałem
uśmiech. Pośmialiśmy się i kontynuowaliśmy przerwane prace. Chociaż jak tak się
bardziej zastanowić, to zaczynam wątpić, czy nadgodziny są śmieszne.
Przynajmniej dla mnie. Ale taka już dola zaangażowanego pracoholika. Co to by
był za wpis, gdybym nie napomknął o wyborach. W mojej komisji była starsza
pani, która najwyraźniej była żoną zaufania, bo bardzo się wszystkiemu
przyglądała i dbała o poprawność wyborów, Wiadomo, niektórzy mogliby wpaść na
pomysł, że skoro dużo ludzi smaruje karty świecą, żeby nic nie dopisywać, to
jest to prosta zachęta do podpalenia tych kartoświec. W każdym bądź razie pani
pilnująca zgromiła mnie wzrokiem, gdy zacząłem głośno analizować, czy w urnie
zmieści się karzeł dopisujący krzyżyki.
12
lipiec 2015 o 23:03 UTC+02
Drogi
pamiętniczku, dawno żeśmy się nie widzieli. Czas jednak leci nieubłaganie jak
dzika świnia w przedziale bagażowym airbusa. Zaniedbałem pisanie, więc tym
razem tekst będzie raczej dłuższy, niż krótszy, ale to chyba nawet lepiej. W
końcu nie piszę dla osób, których przeraża post z "zobacz więcej" na
dole. J
Jak to już
pewnie wiecie miejsce mojej pracy poza poniemieckimi katakumbami posiada
niezmierzone długości korytarzy. Poruszałem się właśnie jednym z nich, gdy
drogę moją zagrodziły dwie kobiety. Jedna z nich odpowiada m.in. za wydzielanie
nam spinaczy, długopisów oraz innych obiektów inżynierskich, które potrzebne
nam są do codziennej pracy. Nie chciałem wymuszać na nich, żeby rozsunęły się i
zrobiły mi miejsce (wbrew pozorom jeszcze nie jest ze mną aż tak źle - jestem w
stanie minąć się z kimś na korytarzu) więc wykonałem ruch, który miał polegać
na przemknięciu się między nimi. Moja przednia (w tym konkretnym momencie) noga
natrafiła na świeżo umyty fragment podłogi i zamiast wyhamować ruszyła szybciej
od mojej reszty w kierunku skośnym do przodu. Bezwładność pociągnęła mnie ze
sobą, a reszta mnie nie nadążyła za nią. Wylądowałem z jedną nogą w drzwiach, a
drugą na kolanie pomiędzy gaworzącymi paniami. Ich zdziwieniu nie było końca.
Na szczęście zdążyłem odpowiedzieć: "Przed paniami to tylko padać na
kolana." i uciekłem. Od tej pory mam wrażenie, że dostaję więcej spinaczy,
niż wynosi przydział. Gimnastykiem to ja nie będę, ale małymi kroczkami pnę się
do góry. J
Jedyna
słuszna stocznia, która ma mnie pod swą pieczą zajmuje ładny kawał terenu.
Spacer z jednego skrajnego końca na drugi to dobre pół godziny drogi szybkim
tempem. "Zasada odwrotnej potrzeby", której nazwę wymyśliłem właśnie
przed chwilą, jest trywialna. Im bardziej pilne jest wezwanie na remontowaną
jednostkę, tym dalej jest zacumowany statek od naszej bazy wypadowej. Z tego
właśnie powodu firma wyszła z inicjatywą przekazania nam służbowych pojazdów.
Stosowny mechanik został wezwany i dokonał oceny i ewentualnych napraw
przydzielonych nam jednośladów. Po tych manewrach kazano nam wykonać jazdę
próbną. Przejechałam się po naszych wewnątrz stoczniowych kocich łbach,
przeżyłem, nic nie odpadło, więc udałem się zameldować, że wehikuł nadaje się
do eksploatacji. Nastąpił następujący dialog:
"- Rower działa. Może pani wpisać go do mojej kartoteki.
- Zrobił pan jazdę próbną? Wszystko działa?
- Koła się kręcą, kierownica skręca, jest ok.
- A hamulce działają?
- Po co? Stocznia nigdy nie hamuje!".
Nastąpiła
chwila ciszy. Niestety moja rozmówczyni nie doceniła poczucia humoru. Ale jest
nowa, najwyraźniej jeszcze nie czuje branżowej specyfiki.
Rowerem
nacieszyłem się przez jeden dzień. Dzień później przepisałem go na kolegę,
który codziennie przemierza pół stoczni. Stwierdziłem, że jemu będzie bardziej
potrzebny. Oczywiście tego dnia zawezwali mnie do obejrzenia jakiejś drobnostki
na remontowanym statku. Przy najdalszym z możliwych nabrzeży.
Zasada działa.
Jak wiadomo
dla firmy najważniejszy jest komfort zasobów. Stąd posiadamy takie dobra, jak
np klimatyzacja. Pewnego dnia pojawili się fachowcy od tego typu urządzeń.
Rozstawili drabiny i po wejściu na nie i zdemontowaniu jakichś obudów zanurzyli
głowy w czeluściach klimatyzatorów. Na szczęście nie widzieli mnie, gdy
wskazując jednego palcem skomentowałem do koleżanki: "Patrz Kasia,
odwrotny struś". Mam nadzieję, że w zemście nie rozpylili nam jakichś
wąglików, czy innych grzybów.
Koło naszego
budynku rozpoczęła się długo oczekiwana budowa nowej części budynku czcigodnego
zarządu całego holdingu. Dolne okna od strony nowej konstrukcji zostały zabite
deskami. Część pomieszczeń obecnie jest idealna do pracy, bo nie przeszkadza w
niej nawet coś tak prozaicznego jak światło słoneczne. Podczas procesu
przybijania desek do okien wszystko to skojarzyło mi się z całą plejadą filmów
i gier o obronie przed zombie. Nie wiem tylko, czy przez brak światła nie
doprowadzimy do sytuacji, że wyhodujemy własne zombie, które znając rozkład
budynku dość szybko nas wymordują krzycząc "mózg! mózg! próba
przechyłów!".
Tekstu się trochę
nazbierało, ale nic nie poradzę, że akurat trafiła się wena, wolny czas i
wczorajsze marudzenie znajomych przy piwku, że dawno nic nie było. Resztę
opiszę za niedługo, w miarę wolnego czasu i szybkiej chęci. Albo i nie - zależy
od motywacji. J
16 październik
2015 o 08:11 UTC+02
Uroki
porannego czytania w tramwaju. Słuchawki w uszach, książka w rekach.
Czarnogóra. Akcja Gromu na wąskich uliczkach bałkańskiego miasta. Telefon
losowo dobrał akurat idealny podkład muzyczny. Operatorzy ścigają terrorystę.
Adrenalina rośnie, emocje sięgają zenitu. Tłum się zaciska. Ciemne jeszcze
ulice za szyba migają nieustannie. Kciuki bieleją od zaciskania. Dorwą go?
Nagle spoza krawędzi widzenia ukazuje się machająca dłoń. Podnoszę wzrok
oczekując spotkania oko w oko z terrorysta. Okazuje się on być kontrolerem
biletów. Niestety - zakończył akcje komandosów. Teraz to już tylko literki na
papierze...
1 listopad
2015 o 18:55 UTC+01
Ponieważ
amatorsko zajmuję się chłonięciem wiedzy na temat sztuki wojennej i dzieła
najróżniejszych teoretyków wojskowości nie są mi obce pozwolę sobie na krótką
analizę tradycyjnej polskiej wyprawy zniczowej pod względem podziału na poziomy
działań. Wiadomo, że mamy jesień i dnie są coraz krótsze. Aby wypełnić naszą
cmentarną powinność musimy zmieścić się w czasookresie od świtu do zmierzchu,
gdyż wieczorna ciemność wpływa negatywnie na dokładność ułożenia zniczy. Wiemy,
że po prostu nie damy rady odwiedzić wszystkich cmentarzy, więc stosujemy tu
planowanie na poziomie strategicznym - określamy możliwe do osiągnięcia cele (w
tym wypadku - odwiedzane cmentarze) przy użyciu wszelkich dostępnych środków.
To pozwoli nam przejść do bardziej szczegółowych rozważań. Gdy wybierzemy już
cel działań przechodzimy na poziom operacyjny - oceniamy liczbę grobów możliwą
do odwiedzenia i wybieramy optymalną trasę i kolejność - w moim przypadku na
cmentarzu Srebrzysko trzeba uwzględnić jego górzysto-leśne położenie i
częściowo tarasowy układ nagrobków więc optymalna trasa jest kluczowa, aby nie
zużyć niepotrzebnie sił i środków na poruszanie się. Na tym etapie działań
kolejność jest kluczowa, ponieważ często musimy skoordynować czas przybycia do
konkretnych nagrobków tak, aby spotkać (albo uniknąć) dawno niewidzianą rodzinę
i znajomych. Trzecim (i ostatnim) poziomem działań jest poziom taktyczny. Tu
wchodzi w grę znane każdemu przestawianie zniczy, kwiatów i innych ozdób
wokołogrobnych wedle schematu, który z zasady musi być inny dla każdej osoby
wydającej polecenia przesunięcia danego obiektu. Kluczowe są tu zasady
symetrii, perspektywy, powiązań rodzinnych i kolejności przychodzenia w dane
miejsce. Mam nadzieję, że ta krótka analiza pomoże Wam odpowiednio zaplanować
przyszłoroczne wizyty na cmentarzach. No i oficjalnie rozpoczynam sezon
świątecznych reklam - znicze w marketach oddają miejsce Mikołajom i zabawkom.
26 listopad
2015 o 00:46 UTC+01
Chodzę sobie
po swoim nowym zakupie i przeprowadzam w głowie wstępne projektowanie co,
gdzie, kiedy i jak będzie wyglądało. Godzinę wcześniej otrzymałem klucze -
adresu nie zna nikt, poza sprzedającym, bankiem, pośrednikami i moją rodziną.
Telefon czasem zamruczy w kieszeni informując, że ktoś polajkował fotkę z
pękiem kluczy. Nagle słyszę dzwonek do drzwi. Przez głowę przelatuje milion
myśli - kto i skąd wiedział gdzie mnie szukać, dlaczego tak szybko i co w ogóle
chcą? W końcu do mnie samego jeszcze nie do końca dotarło że to już naprawdę
moje. No ale nic. Otwieram drzwi. A tam kościelny roznoszący opłatek. Watykan
tradycyjnie ma najlepszy wywiad. To nie są miejskie legendy. Kościół znalazł
mnie pierwszy. Oni wiedzą.
30 listopad
2015 o 14:09 UTC+01
Nastał ten
moment. Wziąłem jeden dzień urlopu i załatwiam wszystko co muszę. Podpisałem
umowę z gazownia, odebrałem paszport, załatwiam sprawy w urzędzie miejskim.
Zabiegany jestem okrutnie. W międzyczasie z warszawskiego numeru dzwoni koleś i
mówi, że dziecko brzuch boli i trzeba je będzie zabrać ze szkoły. Następną
podpisuje umowę na dostawy prądu, a jeszcze przede mną biurokracja w
spółdzielni. Pojawia się jednak chwilą zwątpienia. Nie mam dziecka, a tym
bardziej chorego i do tego jeszcze w Warszawie. Kartkuję jeszcze raz akt
notarialny, ale tam ani słowa o dzieciach. Kamień spada z serca tak głośno, że
aż pani w urzędzie miejskim spadła za biurko kanapka. Jeszcze tylko dwa miejsca
i oby jak najkrótsze kolejki. W życiu się tyle nie napodpisywałem co przez ostatni
miesiac. Trzymajcie kciuki żeby mnie kolejkowa irytacja nie złapała.
12 grudzień
2015 o 22:21 UTC+01
Kolejna z
tajemnic Poczty Polskiej rozgryziona. Listonosz kosztuje 3zł. Wywnioskowałem to
stosując prostą arytmetykę. Podczas zamówienia czegokolwiek w dyskoncie
książkowym Aros mamy do wyboru m.in. następujące formy dostawy: Poczta Polska -
odbiór w placówce pocztowej (3,99 zł) Poczta Polska - doręczenie do Klienta
(6,99 zł) Liczby nie kłamią. Płacimy 3zł za czekanie na listonosza, który może
w ogóle nie zadzwonić, a tylko zostawić awizo, a gdy się z tym papierkiem
pójdzie na pocztę to mogą powiedzieć, że i tak nie wydadzą przesyłki, bo
listonosz jeszcze nie wrócił (gdy wszystkie strony i tak wiedzą, że on tej
przesyłki z urzędu w ogóle nie zabierał i Twoja paczka leży zaraz za
przysłowiową Panią Krysią z okienka, ale formalnie w systemie nosi ją i próbuje
dostarczyć do tej pory (paczkę, nie Panią Krysię) dzielny pocztylion). Z pocztą
to w ogóle są ciekawe historie. Na Żabiance nagminnie mylą przesyłki, które
mają dostarczać na Pomorską 18 i Gospody 18. Co z tego, że obydwa bloki są na
dwóch końcach osiedla i mają różną liczbę klatek. Co z tego, że mają różne kody
pocztowe. Dostarczyciele z uporem godnym lepszej sprawy potrafią zostawić nam
czyjeś przesyłki, a tamtym nasze. Co więcej - teoretycznie przesyłki polecone
idą do rąk własnych. Jednak sytuacją, która już mnie nie zaskakuje jest motyw,
że sąsiedzi przychodzą i mówią, że poczta zostawiła u nich moją paczkę, bo
nikogo nie było w domu. W dzisiejszych czasach wynajmu mieszkań nie jest to
najbezpieczniejsze wyjście, gdy sąsiedzi zmieniają się jak rękawiczki, a
uprzejma rodzina z dziećmi może w ciągu paru dni zmienić się w patologiczną
ekipę słoikowych budowlańców chlejących więcej Specjali niż wszyscy pasażerowie
stoczbusa razem wzięci (autentyczne historie - gdy ktoś wywiesił kartkę w
windzie z prośbą, żeby nie palili fajek podczas jazdy windą, to od tej pory
nawet pety zostawiają na podłodze; innym razem sąsiadów obudziło pukanie w
drzwi balkonowe - od zewnątrz. Impreza była taka, że jakaś babka uciekła z
dziesiątego piętra na balkon na dziewiątym. A szelek bezpieczeństwa nie miała.
Podobno w ogóle miała relatywnie niewiele ubioru.). Takie dostarczanie
przesyłek prowadzi nieraz dosłownie do zabawy w głuchy telefon. Listonosz
przesyłkę do mamy zostawił na Pomorskiej, ale nie pod "bliźniaczym"
adresem, ale na dodatek u jakiegoś ich sąsiada z innego piętra. Jadąc do nas
skumał się z pomyłką, bo po oddaniu paczki zauważył, że w wozie ma inną zaadresowaną
właśnie na ten adres. Wrócił i przedzwonił do mamy, że niedługo dostarczy
paczkę. No to mama czeka, bo jej zależało na odbiorze i nie bieganiu na pocztę.
Trwało to i trwało, więc w końcu oddzwoniła. Okazało się, że facet nic nie wie,
bo listonosz dzwonił z telefonu tamtego Bogu ducha winnego człowieka ze złego
adresu, a od niego wyszedł parę godzin i nie ma z nim kontaktu. W końcu dotarł
mocno spóźniony. Mamy podejrzenie, że paczki musiał szukać jeszcze u kogoś
innego. Żeby nie było, że tylko na Pocztę Polską narzekam. Dla odmiany wybrałem
kiedyś przesyłkę Inpostem. W skrzynce znalazłem oczywiście awizo, że mnie nie
było (pomyślałem, że skoro myślę, to jestem, więc byłem), a na tym awizie
informacja, że mogę sobie odebrać paczkę w zakładzie odzieżowym na Zaspie.
Zaspa (tu informacja dla niegdańskich czytelników) to również blokowisko, ale
dwie dzielnice dalej. Niezrażony tymi przeszkodami któregoś dnia wracając z
pracy ruszyłem szukać punktu odbioru. Definicja "punkt odzieżowy w
pawilonach przy ulicy X" (X, bo nie pamietam dokładnie, a nie, że jestem
przeciwnikiem lokowania produktu) spowodowała, że mój Zaspowy fart
poszukiwawczy odezwał się znowu. Znowu, bo gdy parę lat temu wyczytałem w
necie, że do warsztatu samochodowego na ulicy Hynka (też na Zaspie) przywieźli
do remontu wrak niemieckiego niszczyciela czołgów typu Hetzer wykopany w
Juracie, ruszyłem tam chcąc go obejrzeć na własne oczy. Jest to zagłębie
warsztatów samochodowych, więc pytam w jednym i drugim, czy im czołg przywieźli
(już nie bawiłem się w dokładne określenia, bo dla 99% ludzi cokolwiek na
gąsienicach i z lufą to czołg). Nic nie wiedzieli, a im dalej szedłem, tym
dziwniej na mnie patrzyli. Zrezygnowany (i z wątpliwościami co do mojego
zdrowia psychicznego, skoro nikt nic nie wiedział) ruszyłem do autobusu
powrotnego, po czym przez okno odkryłem, że na drugim końcu ulicy jest zakład
wulkanizacyjny, który krył w sobie stalowe cielsko pancernego potwora. A
wystarczyło, żebym zaczął poszukiwania od tego końca ulicy. Kończąc dygresję
wewnątrz dygresji w dygresji - rozpocząłem analizę pawilonów od złego końca
(jeszcze o tym nie wiedząc) i w poszukiwaniach mitycznego zakładu odzieżowego
pytałem o swoją przesyłkę w zakładzie krawieckim i w sklepie z piżamami. Moją
Itaką był jednak lumpeks, który na szybie przesłoniętej wystawionymi na
zewnątrz manekinami miał żółtą naklejkę "Punkt odbioru Inpost".
Dobrze, że mi przesyłki nie wycenili za kilogram. Podsumowując - utwierdzam się
w przekonaniu, że kiedy jest taka opcja, to należy wybierać paczkomat. Można
wcześniej dokładnie sprawdzić gdzie jest (chociaż ostatnio wprowadzili
świątecznie jakąś mobilną wersję) i bez użerania się z ludźmi odebrać paczkę od
bezdusznego automatu. Na szczęście w żabiankowym egzemplarzu już usunęli
wkurzający głos, który próbował być zabawny. Zamiast szybko i poprawnie
zeskanować QR kod (Tu kolejna dygresja. Odkąd przy jednym z naszych projektów
armatorzy południowoamerykańscy wymyślili, że każdy rysunek techniczny będzie
miał swój kod (żeby każdy robol w ich nowiutkiej stoczni mógł wyciągnąć swojego
błyszczącego świeżością służbowego smartfona i po zeskanowaniu wiedzieć, czy ma
w ręku najnowszą wersję rysunku - idea słuszna, ale realnie dowiadywali się o
tym po zbudowaniu sekcji statku i późniejszym sprawdzeniu z dokumentacją, że
połowa powinna jednak wyglądać inaczej) mieliśmy sytuację, że do końca dnia (a
nominalny fajrant był już bliski) trzeba było powklejać te śmieszne kwadraciki
na kilkaset arkuszy rysunkowych. Pomagałem koledze to zrobić, ale od tego
maratonu bezmyślnego ctrl-c i ctrl-v mam traumę w rodzaju: "Oooo nie,
kolejny QRwa kod".) paczkomat rzucał jakieś głupawe teksty w stylu
"Przyszedłeś po paczuszkę?", albo "Co odbieramy tym razem?"
na tyle głosno, że tematem zaczynali interesować się żule z pobliskiego
monopolu. Zawsze się zastanawiałem, czy nie zamontują kiedyś jakiegoś
prześwietlacza paczek i ten automat nie zacznie komentować głośno kto co kupił.
Oprogramowanie maszynki już zmienili na tyle, że skanuje w miarę ok, a
denerwujące teksty wyłączyli. Są za to czasami promocje. Np raz po otwarciu
znalazłem w skrzynce poza moją paczką również opakowanie mieszanki oleju i
oliwy do smażenia. Później wyczytałem w necie, że to Rama taką formę
reklamo-promocji sobie wymyśliła. Co ciekawe w skrzynce były dwa opakowania -
najwyraźniej mój poprzednik uznał znalezienie oleju w skrzynce za zbyt
irracjonalne, nawet jak na nasz kraj. Tak jak mówiłem - paczkomaty to
błogosławieństwo. Chociaż czasem pogoda powoduje, że człowiek klnie idąc
odebrać przesyłkę. Patrzę tak teraz na ten tekst i w życiu bym nie pomyślał, że
głupie porównanie cen dostawy może doprowadzić do napisania takiej analizy
rynku pocztowego bazującej na doświadczeniach własnych i zasłyszanych. Ale
najwyraźniej musiałem pozbyć się nadmiaru słów z głowy - tygodniowa praca zbytnio
na to nie pozwala, więc padło teraz na Was. :)
14 grudzień
2015 o 07:25 UTC+01
Grudniowy
poniedziałek rano. Słońce nieśmiało wynurza się nad horyzont. Kieruje się do
pracy na moja wyspę. Natlok myśli prowadzi do prostej konkluzji - gdzie
popelnilem błąd. Skoro już pracuje na wyspie, to niech to będzie jakiś
tropikalny raj, a nie zindustrializowany środek portu pelen monumentalnych hal
z początku ubiegłego wieku oraz żurawi, którym niespieszno do odlotu do
ciepłych krajów. Nadjeżdżający tramwaj przerywa moje rozmyślania. Rozpoczynam
kolejną podróż, która nie prowadzi na Karaiby, czy inne Morze Jawajskie. Ale
coś jednak w tym jest. Podświadomość ciągnie mnie do połaci żółciutkiego piasku
i widoku błękitnej laguny. Wsiadłem w tramwaj linii nr 8 - przystanek końcowy
Stogi Plaża.
24 luty 2016
o 21:14 UTC+01
Zastanawialiście
się kiedyś, czy nazwy ulic, które codziennie mijacie mają jakieś przełożenie na
Wasze życie? Ja zaczynam morsko wsiadając do autobusu na Rybackiej (a i
Sztormowa, jak i Szyprów blisko), a w tramwaj przesiadam się na Pomorskiej.
Razem z grupą styranych życiem spawaczy wysiadam na Twardej, wsiadam w
stoczbusa na Klinicznej (jak pozostałe kliniczne przypadki) i jadę Swojską
(niektórzy i taką kiełbasę po drodze wszamią), żeby przejść przez bramę nr 1
(która jest właściwie druga, ale to jeden z przykładów, że logika kończy się
przed wjazdem na stoczniową wyspę) i przetrwać codzienne 8h robiąc przy okazji
coś kreatywnego, co nie wywoła zbyt dużej gamy przekleństw ekipy, która będzie
musiała zbudować moje stalowe puzzle 3D. Przedwczoraj stałem się bohaterem dnia
codziennego. Czekałem ze znajomymi na stoczbusa. Przyjechał o czasie i w
trakcie wsiadania zauważyłem kątem oka, że na Pętlę (techniczną, bo jaka może
być rzut beretem od PG) Kliniczna wjeżdża właśnie rejsowy tramwaj linii bodajże
8. Usiadłem tradycyjnie na samej rufie busa i obserwowałem co się dzieje.
Bezwładny tłum z tramwaju wylał się na przystanek i ruszył w kierunku pojazdu
zastępczego. Oczywiście nikt nie wsiadł w drugi - podstawiony skład na torach.
Wszyscy rozsiedli się w stoczbusie. Istny przekładaniec. Tłok taki, że ponton z
imigrantami by się nie powstydził. Z przodu słychać nieśmiałe słowa kierowcy:
"Ale to do remontówki.". Przez głowę przeleciały mi najróżniejsze myśli
- najbardziej uderzyła mnie potencjalna przyszłość, gdy jakiś praworządny Seba
opublikuje list na Trójmiasto.pl z awanturą, że go wywieźli gdzieś pod
stocznię, a on przecież długopisy umie składać i sobie nie życzy. To mogło by
doprowadzić do medialnej nagonki na mój sposób transportu, a tego bym nie
zdzierżył. Zdecydowałem się działać, ale wpierw dyskretnie. Niby to do siebie,
a niby do kolegi obok głośno stwierdziłem, że chyba ktoś się pomylił wsiadając
do złego busa. Nie poskutkowało. Zastanawiałem się nad głośnym apelem do tłumu,
ale jakbym stanął na fotelu, to by mnie kierowca pogonił, a głośny apel
wydobywający się z tłumu nie jest najbardziej spektakularny. Poza tym nie
wiedziałem, czy mam mówić per "Proszę Państwa", czy per
"Wy", lub ew "Towarzysze". Zdecydowałem się ponowić metodę
na głośny komentarz i kierując go w ogólnym kierunku pani w średnim wieku
siedzącej przede mną powtórzyłem, że to nie jest autobus za tramwaj. On wywozi
ludzi do stoczni. Pani się odwróciła i prawie z łzami w oczach podziękowała za
informację po czym z przestrachem ruszyła ku drzwiom. Za nią ruszył tłum. Nie
wiem, czy to strach przed ciężką pracą przeraził ludzi, czy może poczuli się
jak w transporcie na roboty do Rzeszy, ale wyludniło się dość szybko. Jedno
jest pewne - dawno stoczbus nie widział tylu postronnych pasażerów. A ja nie
uratowałem tylu korpo-istnień przed spóźnieniem w ostatnim tygodniu miesiąca.
Ale tak właśnie działamy - dyskretnie, acz skutecznie. Superbohaterowie w
niebieskich kombinezonach i białych kaskach! I paskach podbródkowych! Noszonych
zawsze w rejonach prac niebezpiecznych oraz przy pracy na wysokości powyżej 3m.
To właśnie my! :)
29
luty 2016 o 20:53 UTC+01
Mój kraj
jest El Dorado dla miłośników paradoksów. Myślałem, że samo zjawisko wygrywania
jeszcze przed ich ogłoszeniem przetargów na nowe okręty przez "Stocznię
Marynarki Wojennej Spółkę Akcyjną w upadłości likwidacyjnej" jest trochę
irracjonalne. Sądziłem, że śmiesznie brzmi nazwa "Stocznia Gdańska – Grupa
Stoczni Gdynia S.A." - prawie jak "Stocznia Gdynia. Oddział
zamiejscowy w Gdańsku". Jednak przekonałem się, że w innych branżach jest
podobnie. Np taka niedokończona elektrownia jądrowa w Żarnowcu nosiła pod
koniec istnienia nazwę "Elektrownia Jądrowa „Żarnowiec” w budowie w
likwidacji w Nadolu" - czy to nie jest piękne?
U nas to w
ogóle wszystko jest na okrętkę. Koło naszego biura władze holdingu stawiają
sobie biurowiec. Pierwotnie był tam parking i szyb windy budynku zarządu, ale
po rozbiórce budują nam bodajże 10-piętrowy wieżowiec. Oczywiście nikt nie
pomyślał, żeby zmienić tabliczki na płocie. Nadal wiszą sobie one radośnie i
oznajmiają, że jest to "teren rozbiórki". Czy wyobrażacie sobie, co
by tam powstało, gdyby to był "teren budowy"?